kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Anna Lewandowska „Wędrowanie”, tekturowe formy bezpośrednio na ścianie, 130 x 90 cm, 2022. Fot. T. Drawicz
WOJNA I… SZTUKA

Sławomir Marzec

Rzeczywistość powraca. I to w wielkim stylu, z rozmachem – pandemia, wojna, a niebawem również susze, głód, wielomilionowe straceńcze emigracje. Oznaczać to będzie kres sztucznych rajów globalizacji, tkanych z samych roszczeń i ambicji, które organizowaliśmy wedle tzw. zasady przyjemności.
Skąd w ogóle bierze się wojna i przemoc? Historia niesie kilka podstawowych modeli naszych upodobań do wzajemnych mordów. Według Hobbesa trwa wojna wszystkich ze wszystkimi. Rousseau stworzył ideał szlachetnego dzikusa, który porzuci wszelkie złe zamiary, gdy tylko wyzwoli się go z oków cywilizacji. Współczesność wypracowała nowy model unikający zbyt daleko idące skrajności: pasożyta, który zjada innych, ale niekiedy i sam pozwala się zjadać. Rzecz jasna pole nadużyć jest tu ogromne, a większość jedynie performatywnie udaje, że ma innym cokolwiek do zaoferowania. Niekiedy oferują same jady. Okazuje się wszakże, iż te trzy wykluczające się modele funkcjonują jednocześnie. Niestety, prawdziwa wojna mająca tylko okrucieństwo za jedyną prawdę przekreśla je wszystkie. Wobec niej na nic się zdadzą te nachalne reedukacje, marketingowe manipulacje i kolejne „antyopresyjne” czystki jakimi raczą nas bojownicy świetlanego jutra. Na nic nawet chamstwo podniesione do rangi emancypacyjnego oręża. I jeśli w ogóle ktoś przetrwa, to ci najsilniejsi i najbardziej brutalni. Czyli… jak zwykle? Być może trąci to nieco pesymizmem, więc dodam ku pokrzepieniu własną złotą myśl: dożyć końca świata to także jakaś forma nieśmiertelności.
Póki co można jeszcze postawić kilka ciekawych pytań. Na przykład: czy da się wyrazić w sztuce okrucieństwo wojny, jej absurdalność, gdy historyczne histerie panujących wkraczają pożogą w codzienność maluczkich, niszcząc ich wszystko? I po co je wyrażać? Czy nie wystarczą doniesienia telewizyjne? Pytanie jest palące, bo w najbliższym czasie czeka nas zalew produktów twórców, którzy w przytulnym zaciszu swoich pracowni „odważnie podejmują aktualne tematy społeczne”. Czekają nas też uporczywe radykalizacje dotychczasowych bełkotów. Sytuacje graniczne z całą bezwzględnością ujawniają nie tylko kruchość naszej kulturowej realności, ale i jej nieredukowalną obłudę. Bo czy łączy nas wspólnota wartości i idei, czy raczej wspólnota błędów i zakłamań? A może tylko chciwość opakowana we wzniosłe lukry? Po początkowej licytacji solidarności z Ukrainą zaczyna się już parada désintéressement. Dla premiera Węgier dramat Ukrainy to „wewnętrzna sprawa Słowian, niech sami się mordują”. Dla guru (gurzycy?) rodzimego pseudofeminizmu, i to zdaje się z tytułem profesorski filozofii, „wojna to świat mężczyzn i jak chcą, to niech się wzajemnie zabijają”. Prowadzący program – jak niemal już wszyscy – był już odpowiednio wytresowany i zastraszony. Wiedział, że nie wolno przeciwstawiać się feminizmowi. Nawet gdy dochodzi do absurdu. Nawet gdy zamienia się w samozaprzeczenie. Gdy ze strategii emancypacji zamienia się w narzędzie dominacji (w pseudofeminizm). Redaktor nie zapytał więc, czy pożary, powodzie, głód etc. to także świat mężczyzn. I czy wolno mężczyznom gnanym na rzeź skandować slogan „Moje ciało, mój wybór!”. I czy świat kobiet to tylko wymyślanie sobie nowych praw. To, że wielu z nas jest idiotami i idiotkami, to pół biedy – zawsze tak było, choć funkcjonowały mechanizmy ich wyciszania i ignorowania. Dzisiaj ich nie ma. Bo Internet wszystko wchłonie, bo „urealniające” nas mass media gonią za oryginalnymi poglądami (oryginalnymi w każdy możliwy sposób). Bo rynek je kanonizuje, a stada ludzi niezdolnych do samodzielnego myślenia „wciela je w życie swoją buńczuczną wegetacją” (sic!). Na szczęście – i nieszczęście – rzeczywistość wszystko weryfikuje.
Powróćmy do pytania o możliwość, a nade wszystko o sensowność przedstawiania okrucieństwa wojny. Wbrew pozorom odpowiedź nie jest łatwa. Sztuka ma tu dwie podstawowe opcje: wyrażać grozę wojny lub przedstawiać wroga jako wcielone zło, czyli mobilizować do jego zniszczenia. Pierwszy przypadek (przysłowiowe „Dziecko wśród ruin”) jest daremną terapią dla tępych wyobraźni. A ponadto jak nisko trzeba oceniać innych, aby chcieć uprzytamniać im grozę wojny poprzez sztukę? Czy tworzymy ją dla cymbałów i zombie? A może sami bezwiednie uciekamy w ten sposób od rzeczywistości? Według Odo Marquard „sfera estetyczna przesyca nas możliwościami, ale nie urzeczywistnia nas”. Więc może to tylko tania psychologia, bo czujemy się lepsi jako pouczacze, strażnicy i sędziowie? Nie musimy stosować się do norm i wzruszeń, które wymuszamy na innych. Druga opcja (przysłowiowy „Putin jako monstrum”) to propaganda. Nawet w ambitniejszej publicystyce napotykam często frazę, że wszyscy Rosjanie od pokoleń mają okrucieństwo we krwi, natomiast wszyscy Ukraińcy są odwiecznie cacy. Niestety, propaganda dążąc do zmiany rzeczywistości, jednocześnie ją zakłamuje.
Z jednej strony znamy genialne dzieła, które porażają, które „jak szkło bolesne” tkwią pod powiekami. I długo by je wyliczać. Z drugiej strony pojawia się wszakże obawa, czy symbolizacja, estetyzacja i teatralizacja nie neutralizują fenomenu wojny. Czy na przykład Holocaust zamieniany przez Boltanskiego w sztukę nie uspokaja nas, nie kusi artystyczną satysfakcją? Nie tworzy kolejnej estetyki, nowego „wysokiego stylu”?
A co w ogóle oznacza zwycięstwo w wojnie? Zniszczenie wroga czy ocalenie tego, co on chciał zniszczyć (piszę to konsekwentnie z pozycji wojny obronnej)? Nie do końca jest to to samo. Słusznie twierdzi Maria Szyszkowska, że wojny nie są ścieraniem się patriotyzmów, lecz podłości i chytrości. Dobrze to ukazują klasyczne westerny. Ich bohater, po wystrzelaniu złych oddalał się konno w najodleglejszą dal. Bo był zbyt dynamiczny i nieokiełznany, aby mogła go wchłonąć jakakolwiek codzienność. Bo scenarzyści nie wiedzieli, co bohater miałby sensownego robić po zwycięstwie. W tej perspektywie wyjątkowa była ostatnia scena serialu „Gry o tron”, w której kilka lat po ostatecznej heroicznej bitwie dobra ze złem dawni bohaterowie półprzytomnie dywagują o jakichś cłach czy dotacjach.
Wojny nie wolno przegrać. Lecz przegrać ją można na dwa sposoby: gdy ulegniemy i damy się zniewolić. Albo gdy wygramy, tracąc to, co chciał zniszczyć w nas wróg – autonomię, dumę, godność, wiarę w dobro, w piękno… No właśnie, brzmi to jak babcine napominanie, ale daje właściwy kontrapunkt do kolejnego pytania: a co, jeśli nie mamy już czego bronić? Naturalnie wszyscy – także wrogowie – krzykniemy, że bronimy wolności. Lecz sama wolność to raczej tylko dzisiejsze słowo/wytrych, to ostatni nasz mit. Wolność używana jako ostateczny argument i ostateczne wyjaśnienie jest przecież tylko w a r u n k i e m wolnego wyboru. Momentem wchodzenia w samostanowienie, w sferę jakości i wartości. Czy w ogóle mamy prawo mówić o wolności, my lokaje, zakładnicy, a i nierzadko niewolnicy płciowości, seksualności, naszej chciwości i karier? A co, jeśli jesteśmy zniewoleni wizją wolności jako odmowy wszelkiego wyboru, gdyż to by… ograniczało naszą wolność? Czegóż wówczas mamy bronić? Swojej nierzeczywistości?
Sztuka jest w równej mierze tworem bohaterów (Baczyński, Gajcy), jak i dezerterów (wielu uważa za takich Gombrowicza i Mickiewicza). Lecz sztuki trzeba bronić w każdej postaci. Rzecz jasna, o ile jest sztuką, a nie tylko narzędziem ideologizacji, medialno/komercyjnym wydarzeniem czy etatową karierą. Terapią lub propagandą. I oczywiście ta walka o sztukę będzie przegrana. Lecz, jak napomina Rene Girard, niekiedy samo podjęcie walki jest bardziej wartościowe niż zwycięstwo.
Czy dzisiejsza bestialska wojna u naszych granic unieważnia powyższe pytania? Czy sztuka może „sprostać” (?) wojnie, tylko gdy stanie się ona jej tematem, gdy sztuka przejmie jej agresywność i brutalność? Moim zdaniem niekoniecznie. Głęboko wierzę, że wojna wcale nie jest „prawdziwą higieną społeczną” (Marinetti). Nie jest „jedyną zasadą organizującą ponowoczesne społeczeństwo” (jak ubolewał Sloterdijk) ani nie należy „wykryć wojnę ukrytą pod pozorem porządku i pokoju” (Foucault). Ewidentnie łgał Lenin, obiecując zniesienie wojny przez rewolucję, która okazała się permanentną wojną bez zasad, bezgranicznym terrorem przeniesionym w czas pokoju. Szaleństwem jest też dzisiejsza redukcja polityki do emocji tłumu, do wyborczych histerii, do militarnej ultrapolityki samych skrajności (Rancière). Raczej rację ma Charles Taylor, pisząc o innej, nieustającej wojnie o realizację najwyższych możliwości współczesnej kultury. Tę inną wojnę toczymy przede wszystkim z samymi sobą, z naszą koniunkturalną cwanością, znużeniem, obojętnością, z brakiem precyzji.
W jednej ze swych książek Yuval Harari przywołuje statystyki, według których obecnie więcej jest samobójców niż ofiar wojen, terroru i przestępstw razem wziętych. Więcej ludzi umiera także w konsekwencji przejedzenia aniżeli z braku pożywienia. Bo nadmiar niszczy tak samo jak brak. Krótko mówiąc: jesteśmy jednocześnie na wielu frontach, na wielu wojnach. A każda z nich niszczy i odrzeczywistnia nas w inny sposób.

powrót