kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Marcin Giżycki, dyrektor artystyczny festiwalu Animator. Fot. J. Kasprzycki
Animator 2013 – pokaz filmów nagrodzonych. Fot. J. Kasprzycki
NOWA DEFINICJA ANIMACJI

Z Marcinem Giżyckim rozmawiają Tamara Sorbian i Jacek Kasprzycki

Jacek Kasprzycki: Dlaczego festiwal Animator zaistniał właśnie w Poznaniu?

Marcin Giżycki: Zaproponował to Michał Merczyński, który pochodzi z Poznania. Był wówczas dyrektorem Polskiego Wydawnictwa Audiowizualnego (dziś Narodowego Instytutu Audiowizualnego, również kierowanego przez niego) i podjął inicjatywę wydawania na DVD Antologii polskiej animacji, a mnie zaprosił do ich skompilowania. Na 2007 rok przypadała umowna okrągła rocznica narodzin polskiej kinematografii animowanej, liczona od premiery filmu Zenona Wasilewskiego Za króla Krakusa (1947). Wcześniej też powstawały w kraju filmy animowane, ale na ogół nie trafiały do dystrybucji i nie były tak profesjonalnie zrobione. Z okazji tej rocznicy władze kinematografii, z inicjatywy, jak myślę, właśnie Merczyńskiego, postanowiły zorganizować międzynarodowe obchody 60-lecia polskiej animacji i jednym z ich elementów miał być festiwal Animator. Obchody zresztą odbyły się z jednorocznym poślizgiem w 2008 roku.

Drugim istotnym powodem, dla którego Poznań wydawał się dobrym miejscem, jest fakt, że ma ciekawą tradycję w tej dziedzinie. Z miastem tym byli związani Walerian Borowczyk i Jan Lenica, także Krzysztof Komeda-Trzciński (autor muzyki między innymi do wielu filmów Mirosława Kijowicza). Od końca lat 80. działa tu zasłużone Telewizyjne Studio Filmów Animowanych, w którym tworzyło wielu nagradzanych i zasłużonych twórców polskiej animacji. Na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu od wielu lat istnieje pracownia filmu animowanego. Kraków miał już wiele festiwali filmowych, w tym OFAFA oraz Etiudę i Animę. Okazjonalnie festiwale animacji organizowane były w różnych miastach, m.in. w Łodzi, a nawet Zamościu. O organizację podobnego festiwalu w Warszawie środowisko starało się już wiele lat temu. Pamiętam, że razem z Piotrem Dumałą i Markiem Serafińskim chodziliśmy w tej sprawie do władz. Bez rezultatu. A po Warszawie, Krakowie i Łodzi według mnie właśnie Poznań jest najważniejszym ośrodkiem.

Jacek Kasprzycki: Czy miał być to festiwal cykliczny?

Marcin Giżycki: Taki był plan, ale nie było to pewne. Festiwal jednak trwa, chociaż na pierwszą edycję było najwięcej pieniędzy.

Jacek Kasprzycki: W Poznaniu zorganizowano wcześniej wiele festiwali filmowych, np.: Festiwal Muzyki Filmowej. Szumnie się zapowiadał, ale po bodajże dwóch edycjach zniknął. Myślę więc, że skoro Animator trwa od 2008., to „przeżyje” obecny kryzys. Wpisał się w krajobraz Poznania niejako na stałe...

Marcin Giżycki: Jestem dobrej myśli.

Jacek Kasprzycki: Animator ma w naszej części Europy ambicje  totalnego przeglądu tego, co się dzieje na świecie, podobnie jak Annacy, Ottawa, Hiroszima, Zagrzeb, Bratysława. Jeżeli chodzi o filmy, to z pewnością się to udaje, ale czy uda się to niejako „logistycznie” i czy zaistnieje w świadomości odbiorców i twórców animacji tak samo silnie? Oto jest pytanie...

Marcin Giżycki: Na pozycję festiwalu pracuje się wiele, wiele lat. Do selekcji na nasz festiwal napływa średnio 700-800 filmów. To niezła liczba. Ale Hiroszima otrzymuje na przykład około 2000 zgłoszeń po wielu latach istnienia. Animator został już zaakceptowany na świecie. Wiedzą o nim już uczelnie artystyczne, od wielu lat najliczniej zasilające festiwale tego typu. Mamy dobre stosunki z takimi instytucjami, jak National Film Board of Canada, które nas znają i nie odmawiają nam filmów. Mamy też dobre kontakty z wieloma cenionymi artystami i dzięki temu byliśmy w stanie zorganizować retrospektywy takich animatorów, jak Caroline Leaf, bracia Quay czy Raoul Servais. Festiwal ma wiele odsłon tematycznych. Każdego roku prezentujemy kinematografię innego kraju. Mało który festiwal na świecie, z największymi w tej branży włącznie, ma tak bogaty program. Naszą specjalnością jest kładzenie nacisku na związki animacji z muzyką. Prezentujemy projekcje z muzyką na żywo, performanse z projekcjami i muzyką oraz inne podobne zdarzenia. Pokazaliśmy klasykę animacji i mniej znane perły z historii animacji. No i organizujemy warsztaty. Trzeba też wspomnieć o Animatorze dla dzieci (który niezmiennie cieszy się wielkim powodzeniem). Z nazwisk artystów różnych dziedzin, którzy przewinęli się przez Animatora można by ułożyć książkę telefoniczną. Zainteresowanych odsyłam na naszą stronę internetową. Tam jest pełne archiwum.

Oczywiście to jest trudne przedsięwzięcie pod względem organizacyjnym, nie mówiąc już o finansach. Od czasu do czasu docierają do nas głosy o zbliżających się zagrożeniach. Były podobno pomysły, żeby Animatora włączyć do Transatlantyku. Ale Transatlantyk odpłynął, a my zostaliśmy.

Na ostatnią edycję nadesłano znów ponad 700 propozycji z 60 krajów. I ponownie udało nam się zebrać jury z wybitnych fachowców. W jury konkursu filmów krótkometrażowych znaleźli się Marek Wilczyński – kompozytor muzyki do kilkuset polskich filmów, obecnie mieszkający w Chicago; Giannalberto Bendazzi – wybitny włoski teoretyk filmu animowanego, autor wielu książek, w tym tłumaczonej na kilka języków Cartoons −100 Years of Cinema Animation; i Katarina Minichova – dyrektorka programowa Biennale Animacji w Bratysławie. Mają trudne zadanie, bo w tym roku obfitość technik i tematów jest wielka. Pełnometrażowe produkcje oceniali: krytyk Tadeusz Sobolewski, Kathy Rose – wybitna amerykańska animatorka i performerka, łącząca animację z tańcem, oraz David Dinnell – dyrektor programowy Ann Arbor Film Festival.

Tamara Sorbian: Jak oceniasz kondycję współczesnej animacji?

Marcin Giżycki: Na świecie robi się coraz więcej filmów. Animacja dzięki komputeryzacji stała się modna i bardziej demokratyczna. Istnieje też we wszystkich mediach, zwłaszcza w Internecie, ale też w naszych telefonach komórkowych i na bilbordach. Jest też niemal w każdym fabularnym filmie akcji, tyle, że jej tam na ogół nie widać. Ale trzeba powiedzieć, że ta ilość często przechodzi w jakość. Powstaje wiele filmów ciekawych formalnie i poruszających ważne tematy społeczne.

Tamara Sorbian: Czy dawne definicje gatunków są aktualne?

Marcin Giżycki: Definiowanie filmu animowanego, jak to wciąż próbują robić niektóre festiwale, iż musi to być utwór realizowany poklatkowo, przestaje mieć praktyczne znaczenie. Na Animatorze chcemy udowodnić, że obiekty martwe można ożywiać różnymi sposobami. Ciekawe, że we współczesnym świecie komputerowym wciąż wielu artystów robi animację zupełnie niekomputerowo. Animacja w sztuce to zresztą pojęcie bardzo szerokie. Staramy się pokazywać także nietypowe oblicza animacji i zjawiska nie będące filmem animowanym sensu stricto, ale będące blisko niego. Definicja filmowej animacji nieustannie rozszerza się. Uczę studentów, że film animowany to ekspresja pewnej wrażliwości. To nie technika i technologia definiują animację. Musi oczywiście występować jakaś forma manipulacji, kreacji ruchu, żebyśmy nie mówili o bezpośredniej rejestracji realności. Trochę o tym ostatnio pisałem.

Tamara Sorbian: Jak się ma współczesna animacja do lat 50., 60., 70., 80.?

Marcin Giżycki: Powstaje o wiele więcej filmów, mniej natomiast widoczne są dominujące trendy. Po filmach metaforycznych lat 50. i 60. i fali zwariowanych, surrealistycznych cartoonów w latach 80 (nawiązujących do korzeni, na przykład produkcji Maxa Fleischera) nie sposób wskazać jednego dominującego nurtu, zarówno jeśli chodzi o techniki, jak i treści. To przejaw postmodernistycznej różnorodności. Nie ma obowiązujących doktryn nie tylko w animacji, ale i w sztuce w ogóle.

Tamara Sorbian: Jednak z sentymentem wspominam nurt metaforyczny, a żywioł technologiczny czasem jest męczący...

Marcin Giżycki: Skrót myślowy, graficzny, celna anegdota i pointa są nadal w cenie. W zalewie ruchomych i błyskotliwych obrazów łatwo zginąć, pogubić się. Animacja iluzyjna jest obecnie immanentną częścią prawie wszystkich krótkich form reklamowych oraz pełnometrażowych animacji rodzinnych. Ale nie to nas interesuje. Nie iluzja rzeczywistości i technologia, a aluzja, filozofia filmu, nadawanie nowych znaczeń materii nieożywionej.

Ciekawym zjawiskiem jest wchodzenie animacji artystycznej w obieg muzealny i galeryjny z jednej strony, a do kultury internetowej z drugiej. Otwierają się dla animacji nowe pola, takie jak wielkie wystawy i festiwale sztuk wizualnych, że wspomnę Biennale w Wenecji, Documenta w Kassel czy WRO we Wrocławiu. Tu nie tyle chodzi o opowiadanie historii, co budowanie relacji przestrzennych między formami w ruchu, tworzenie zjawisk optycznych i w ogóle szukanie nowych środków wyrazu.

Jacek Kasprzycki: Jeszcze o Piotrze Dumale i Terry Gilliamie, i o Czekale. O ich filmach aktorskich. Czy jest to powtórzenie estetyki z ich filmów animowanych? Terry Gilliam w Parnassusie zrealizował swoje marzenia z lat 60. i 70. i metodą animacji cyfrowej, w 100 procentach iluzyjnej, stworzy to, co kiedyś realizował przy użyciu wycinanki, będącej zresztą specyficznie polską specjalnością (Lenica, Borowczyk, Kijowicz). Dumała też przeniósł klimat swej animacji na plan aktorski.

Marcin Giżycki: Wcześniej bracia Quay...

Jacek Kasprzycki: I wszystkim się ten zabieg udał. Dlatego nieśmiało zapytam o definicje animacji w drugiej dekadzie wieku XXI. To jakaś tajemnicza sprawa.

Marcin Giżycki: Jak już napomknąłem, film animowany to kwestia pewnej specyficznej wrażliwości. U Dumały widać wyraźnie jasną linię rozwoju jego twórczości. O Czekale, który kiedyś realizował filmy animowane bardzo w duchu aktorskich, opowiadające historie „z życia wzięte”, mówiono, że powinien zająć się od początku fabułą albo dokumentem. A kiedy zrealizował Zofię, Płomienie i kilka innych filmów fabularnych, mówiono z kolei, że powinien powrócić do animacji... I powrócił. Może nie był rasowym fabularzystą, chociaż Zofia to film wybitny. Różnie więc z tym bywa i nie ma w tu reguły.

Jacek Kasprzycki: Jakie są ogólne trendy, powiedzmy, artystyczno-technologiczne?

Marcin Giżycki: Cyfryzacja produkcji filmowej jest nieodwracalnym faktem. W roku 2011 były jeszcze zgłaszane do selekcji filmy na taśmie 35 mm. Teraz to praktycznie się nie zdarza („ostatnim Mohikaninem” jest Fuga na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż Jerzego Kuci). Taśmę zastąpiły pliki cyfrowe. Niewątpliwie bardzo zwiększyła się ilość komercjalnej produkcji pełnometrażowej, która „zjada” niektóre festiwale, chociażby w Annecy (festiwal ten połączony jest z targami sprzętu, oprogramowania i dystrybucji komercyjnego filmu animowanego dla kin i tv). Nieodmiennie stojący na bardzo wysokim poziomie konkurs filmów krótkich, autorskich niknie tam w ulicznym festynie nadmuchiwanych postaci z filmów wielkich studiów, w medialnym hałasie wokół wysokobudżetowych produkcji Pixara czy Dreamworks. Artystyczna animacja staje się enklawą, rezerwatem, w którym przechowuje się jeszcze w miarę bezpiecznie kino artystyczne. Znaczenie takich zdarzeń, jak Animator wzrasta, bo gdyby animowany, indywidualnie tworzony film autorski zaginął, cała nasza kultura stałaby się uboższa. Na szczęście film tego rodzaju znajduje schronienie na innych polach. Są strony poświęcone wybitnym artystycznym filmom, np. strona UbuWeb: Film & Video | Senselogi© (https://cengizerdem.wordpress.com/ubuweb-film-video/), tam można znaleźć najciekawsze filmy eksperymentalne, nowsze i należące do klasyki kina. Na Vimeo czy You Tube wrzucają często dobrej jakości materiały zarówno twórcy, jak i producenci. Staramy się śledzić, co tam się dzieje. Robiliśmy już przegląd animacji internetowej.

Tamara Sorbian: Jakie są perspektywy Animatora?

Marcin Giżycki: Zawsze niepewne. Budżet jest zatwierdzany nie zaraz po zakończeniu kolejnej edycji festiwalu, tylko znacznie później. Co roku, niestety, jest coraz mniej pieniędzy. Wiadomo – kryzys. Stowarzyszenie Filmowców Polskich wycofało się w ogóle ze wspierania jakichkolwiek festiwali. PISF odmówił nam dofinansowania w tym roku. Głównym sponsorem jest miasto i chwała mu za to. Mam nadzieję, że nim pozostanie jak najdłużej.

Tamara Sorbian: Kilka słów może jeszcze o animacji filmowej, która w dobie integracji sztuk wszelakich i mieszania mediów wchodzi wielką fala w orbitę, dużych imprez międzynarodowych, tzw. global artu, czy też jak to się teraz mówi: art worldu.

Marcin Giżycki: Szansą dla animowanego filmu artystycznego jest przede wszystkim to, że duże instytucje muzealne wreszcie zauważyły animację filmową jako równoprawną dziedzinę sztuk wizualnych i zaczęto organizować retrospektywy indywidualnych twórców, jak i zapraszać eksperymentujących animatorów do udziału w ważnych wystawach zbiorowych. Tego na taką skalę wcześniej nie było. Duży wyłom zrobiło tutaj Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku organizując wystawy Timowi Burtonowi i Wiliamowi Kentridge'owi, a nieco później braciom Quay. W 2010 roku z inicjatywy znanego malarza Luca Tuymansa zorganizowano wielką międzynarodową wystawę sztuki współczesnej w Brugii. Wzięło w niej siedmiu twórców animacji (mówię o wystawie głównej), między innymi tak znani animatorzy, jak Priit Pärn, Zbigniew Rybczyński, Jana Švankmajer czy bracia Quay. Wśród wydarzeń towarzyszących odbyły się retrospektywy innych animatorów, m.in. Jerzego Kuci, a ja miałem zaszczyt zaprezentować program polskich animacji różnych autorów.

Reasumując: media i dystrybutorzy spychają animację autorską w cień pełnometrażowych, wysokobudżetowych produkcji, ale znajduje ona schronienie w galeriach sztuki i muzeach. Z drugiej strony ilość alternatywnych obiegów animacji ulega stałemu powiększeniu. Oglądamy ją dziś częściej w smartfonach czy na ekranach laptopów niż w salach kinowych. Jeszcze tylko festiwale przypominają nam, że animacja bywa też kinem.

Jacek Kasprzycki: Czy konkursowa część festiwalu jest demokratyczna pod względem wieku twórców?

Marcin Giżycki: Festiwale, w tym Animator, zdominowane są oczywiście przez twórców bardzo młodych, najczęściej studentów. Niemniej pierwszym filmem pokazanym w konkursie na Animatorze w roku 2013 był film osiemdziesięciosiedmioletniego Yorama Grossa, sławnego australijskiego animatora polskiego pochodzenia – Obrazki z Wystawy, cześć 7. Witold Giersz był tylko nieco młodszy od Grossa, gdy w tym samym roku pokazywał na Animatorze Signum. Wszystkie festiwale wypatrują filmów „starych mistrzów”, ale oni już tak często filmów nie realizują. Jerzy Kucia powraca niejako po 15 latach. Podziwiam tych starszych artystów i czekam zawsze z niecierpliwością na ich filmy.

Artluk nr 1/2015

powrót