kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Edward Krasiński, „Kalendarz”, 1996. Art Basel 2008, ekspozycja Starmach Gallery. Fot. M. Smolińska-Byczuk
Edward Krasiński, „Kalendarz”, 1996. Art Basel 2008, ekspozycja Starmach Gallery. Fot. M. Smolińska-Byczuk
Edward Krasiński, bez tytułu (interwencja), 1992. Art Basel 2008, ekspozycja Starmach Gallery . Fot. M. Smolińska-Byczuk
KRASIŃSKI EDWARD
ZACHOWAJMY KLASOWĄ CZUJNOŚĆ

Anna Markowska

„Nie chciałbym się mądrzyć...” – takie zdanie polskiego artysty rozczuli każdego historyka sztuki; zawodu stworzonego przecież po to, by samemu się wymądrzać. Edwarda Krasińskiego (1925-2004) lubimy właśnie za ten ton, gdy mówi o dynamice drutu, o tym że kolor niebieski jest dobry, bo nie siadają na niego muchy, gdy wyobrażamy  sobie sposób, w jaki wymawia się słowo „dupa” przy ciotkach arystokratkach, by wywołać efekt wrażliwości, a nie chamstwa. Lubimy go też za „Napijmy się wódeczki”, za niewymuszoną elegancję i obrzydzenie do rozwiązań siłowych (i.e. ideologicznych).  

 Z Krasińskim jest wszakże taki problem, że nie był to artysta-producent. Życie i sposób jego przeżywania, ulotne chwile spędzone z artystą, były faktycznym darem dla akolitów i przyjaciół. Kurator gotowy do prezentacji dorobku artysty dokonać więc musi nie tylko rekonstrukcji, z nieodzowną manipulacją, ale i produkcji dzieł artysty. Spuściźnie Krasińskiego trafił się świetny kurator; wystawa w krakowskim Bunkrze Sztuki, otwarta na przełomie kwietnia i maja 2008 roku i przygotowana przez Andrzeja Przywarę, była więc wystawą smakowitą. Stanowiła część imponującej serii wystaw i strategii zaprezentowania twórczości artysty publiczności europejskiej (Mönchengladbach, Wiedeń, Genewa, Berlin) i amerykańskiej (Anton Kern Gallery w Nowym Jorku). Z tego można się tylko cieszyć. Drodzy warszawiacy, znajcie szczerość krakusów – tak dobrej wystawy nie oglądamy w Bunkrze zbyt często. Ale też nie dziwcie się, że podbici i uwiedzeni, zadajemy sobie jednak pytanie – do diabła, coś się tu może nie zgadza? Czy można po latach wpuszczać w obieg sztuki rzeczy robione na wsi dla znajomych, rzeczy, których nikt nie oglądał, podczas gdy w tym czasie byli artyści, którzy naprawdę interweniowali w przestrzeń publiczną? Oczywiście można... ale chyba nazywanie tego modernistycznego parnasizmu awangardą to jednak nadużycie? Po drugie, pozostaje kwestia déja vu: ho, ho – myślimy – to prawie..., nieomal..., bliski..., sprawdźmy tylko daty... Tak niestety Krasiński jest odczytywany dzisiaj na Zachodzie, co jest strategiczną klęską, dowodem, że nie należy zanadto się cieszyć się z różnych zagranicznych muzealnych zakupów. Nie jest nam bowiem potrzebne wspieranie neokolonialnej polityki, globalistycznej homogenicznej papki czy polityczna poprawność, jako decydujące argumenty na korzyść polskiego artysty i jego „uniwersalnego” idiomu. Choć oczywiście dzisiaj wiemy, że kontekst czyni z dzieł podobnych dzieła niepodobne, to krakowscy anarchiści proszą  mimo to koniecznie, bym zadała w ich imieniu pytanie: czy nie jest to aby neokolonialne przepisywanie historii? Przepisywanie przez establishment, z jego perspektywy – dorzucanie polskich rodzynków do globalnego tortu, zamiast ambitniejszej próby trudno przetłumaczalnej specyfiki i alternatywnych narracji, w imieniu tych, co nie używali języka francuskiego (pretensjonalny tytuł „J’ai perdu la fin”, świetnego skądinąd działania dokamerowego) i nie udawali, że nie żyją w komunistycznej Polsce. Czy dzieła Krasińskiego nie dały się zatem zbyt łatwo elegancko wypreparować w wizualną paszę? – pytają szyderczo. Czy ta, z ducha elitarna twórczość tworzona przez arystokratę, nie jest czystą kompensacją? – pytają inni. Czy wielkopańska tradycja dawania-jednego-właściwego-wzoru, syndromu, na który cierpieli niektórzy warszawscy artyści i krytycy czasów PRL-u, nie legła cieniem także na dorobku Krasińskiego? Przyznaję oczywiście, że samozwańcza wyniosłość, hermetyzm i ekskluzywizm miewały moc odtrutki, podobnie jak „to mnie nie dotyczy”, także w dandysowatej transkrypcji – je m’en fou – wyrosłej z oporu.

 Dlatego broniłabym lekkości tej wystawy. Za największe nieporozumienie uważam chęć ponownego odczytywania twórczości Edwarda Krasińskiego w duchu polskiego cierpiętnictwa. Dostrzeganie za sztuką artysty człowieka wyposażonego w głębię egzystencjalną i metafizyczny dramat (Dorota Jarecka „Gazeta Wyborcza” z 14 kwietnia), to chęć zobaczenia banalnego tego samego. Ba, manipulowałam dalej przy wizerunku – skoro taki smakowity jest konceptualny minimalizm, to kobiece manekiny z opresyjnie wykręconymi nogami z lat 50., przywołujące reakcyjnie już historyczny surrealizm domagają się jakiegoś perwersyjnie pokrętnego uzasadnienia. Może trzeba szukać dalej, póki co w każdym razie na podstawie tego, co pokazał Przywara, wolałabym raczej przeczytać polską wersję „Looking Askance” Michaela Lei, niż kolejną opowieść martyrologiczną. W tej kategorii bowiem nie do obrony byłaby klasa artysty.

 Na spotkaniu w Bunkrze Sztuki Andrzej Przywara tłumaczył, że włączył surrealizm nie dlatego, iż uznał go za szczególnie ciekawy, ale że interesujący wydał mu się przeskok z tych wczesnych prac, dość wtórnych, do dojrzałej twórczości. Może z tym przeskokiem jest wszakże taki problem, że był tylko jeden? Że ostatecznie Krasiński stał się ofiarą osławionej modernistycznej konsekwencji, twórczości-sygnatury, co uniemożliwia wychodzenie poza własny pomnik, choćby ten pomnik był tak niemonumentalny, jak szczęśliwie w jego przypadku? Wydaje się wszak czasem, że Opałka i Krasiński to bratnie dusze w tytanicznej konsekwencji... Niekiedy ze sterylności, higieny i elegancji wieje wszakże po prostu nudą, monomanią, nie tylko powściągliwą elegancją. Dobrze więc chyba, że interesujący wydał się Andrzejowi Przywarze erotyzm tych prac – szczególnie w kontekście np. z „Dzidami” – niewątpliwie wyposażonych w seksualne konotacje. Wyjaśnienia Przywary, także w odniesieniu do wystawy w „Zachęcie”, gdzie Krasiński zmierzył się z Janem Matejką, unaoczniły dość realistyczną strategię – zamiast radykała (którym nie był) czy awangardzisty, zrobić z niego kogoś w rodzaju Gombrowicza, uwikłanego w polską prowincjonalność. To nieco udobruchało anarchistów... W tej sytuacji kable Krasińskiego nie muszą się ścigać się z sarkastycznymi drutami Evy Hesse, tak jak Eustachy Kossakowski nie musi być Hollisem Framptonem, a niekonsekwencja, niespójność, nieciągłość nie sadowią Krasińskiego na pozycji tytana, ale gracza, z tendencjami do masochizmu i własnej marginalizacji; z kolei pokazanie filmu z przynudnawym starym artystą, który – jak słusznie zauważył komisarz – „niszczy aurę”, można uznać za przewrotne wprowadzenie dyskursu ciała. Nieco diabolicznie Przywara dokonuje demontażu Krasińskiego, osłabia jego „wielkość”, bo świadomie nie gra do jednej bramki, sam ma różne wątpliwości... Widz może wszak cieszyć się, że żywią do niego szacunek. Przy ponownym obejrzeniu wystawy pomyślałam nawet, że kurator zrobił wystawę głównie dla siebie, by – po nieznanych bliżej polskiemu widzowi wystawach zagranicznych – zastanowić się nad budowaniem i dekonstrukcją aury, fabrykacją dzieł, samozwańczym rozciąganiem błękitnego paska tam, gdzie Krasiński go nie rozciągał, nad robieniem interesów i nie zatracaniem przy nich koniecznej ideowości, bez której nie ma satysfakcjonującej zabawy. Ciekawe było w tym kontekście spotkanie dyskusyjne z m.in. organizatorami wystawy, gdyż okazało się,  że jedynie Dorota Monkiewicz zaprezentowała się jako osoba, która po prostu wie, kim był Krasiński i jego sztuka, postulując, by nie konstruować, ale odkryć Krasińskiego. Paweł Polit z kolei przedstawił różnorakie interpretacje twórczości Krasińskiego, od fenomenologicznej po podkreślającą archiwalny wymiar dzieła, konsekwentne tworzenie archiwum, dokumentacji, co związane było z rozpoznaniem znaczenia fotografii; w sumie jego spojrzenia były nie tyle wykluczające się, ile proponujące różne małe narracje, zamiast uniwersalnego klucza. Podczas dyskusji zabrakło niestety Józefa Chrobaka, choć Przywara przytaczał jego reakcję na wystawę, m.in. na obraz z obciętymi włosami pani Rechowicz. „Takiego odważnego w Krakowie nie było” – miał powiedzieć Chrobak, co wskazuje, że także jego dręczy, co zyskują (i tracą) krakowiacy, gdy wyjadą do stolicy. Wszak debiut Krasińskiego w Krakowie to był w istocie desant z Warszawy, z namaszczeniem Henryka Stażewskiego oraz w asyście Tchorka, Ptaszkowskiej, Borowskiego... Krasiński, uczestnik krakowskich okupacyjnych przedstawień Tadeusza Kantora, student krakowskiej ASP, uczeń młodopolskich artystów Mehoffera i Weissa, gdy robił swą wystawę w krakowskich Krzysztoforach, był już warszawiakiem. Także wówczas oczywiście, gdy zapraszała go do swej galerii „Pawilon” Masza Potocka. Potocka, prowadząca dyskusję w „Bunkrze”, uznała z kolei za ważne i słuszne, iż Andrzej Przywara dopuścił na wystawie do głosu nie tylko samą sztukę, lecz również człowieka. Uznała to  bowiem za dowód, że przestaliśmy wierzyć, iż jesteśmy w stanie zająć i zmierzyć się z czystą sztuką. Rzecz w tym, że inkluzja notatek artysty służy ewidentnie wzruszeniu i „rozmiękczeniu” widza, a nie walce o coś. 

Przyznaję, że ogląd wystawy trochę mi popsuła gazetowa informacja, że Edward Krasiński z Aliną Szapocznikow zostali wybrani na wiodących artystów przyszłej ekspozycji w budującym się Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Po pierwsze, odstręczyła mnie ewidentna polityczność tego wyboru, z najbardziej rzucającą się w oczy „sprawiedliwością” tożsamościową,  po drugie – w zaproponowanej, bardzo wąsko rozumianej odmianie modernizmu powielającej odwilżowe schematy, nie ma miejsca ani na prawdziwe site-specific, ani na opcje antyartystyczną. To oznacza, że owe inne opcje będą miały tak samo trudno, jak za PRL-u. Na miłość boską, pomyślałam, przecież historycy sztuki i kulturoznawcy robią trochę pożytecznej roboty; czy nie można poczytać Piotra Piotrowskiego, Łukasza Rondudę, Łukasza Guzka czy Grzegorza Dziamskiego, który już lata temu pisał o różnych modernistycznych narracjach... A może nie da się inaczej rozpocząć tego tak trudnego przedsięwzięcia, jak od opcji utrwalającej – skarciłam się po namyśle. Podsumowując, wystawa jest rozpięta między sondowaniem marketingowego wizerunku a dokumentacyjną skrupulatnością, by nie uronić niczego z twórczości mistrza; między tym, co można zmienić w produkt na sprzedaż a tym, co można zmienić w aurę – podbijającą co prawda temperaturę transakcji, ale też mitologizującą własną młodość; jest więc na koniec wzruszającym pokazem symbolicznej walki o prestiż, w którym przegrana wynikać może z przesadnej uczciwości komisarza wystawy. Na plus przyznajmy, że komisarz potrafił wstawić się w nawias – tą rzadką umiejętnością oddał więc też adekwatny, bo wysublimowany, hołd samemu Edwardowi Krasińskiemu.

Artluk nr 3/2008

powrót