kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Sławomir Marzec, „Obraz na odlot lamentów”, akryl, z obu boków przyklejone piórka, 130 x 85 cm. Fot. archiwum autora
SZTUKA JAKO… UPADEK?

Sławomir Marzec

Nierzadko z niedowierzaniem oglądamy artefakty czy też imaginujemy sobie wyobrażenia i pojęcia naszych przodków. Trudno często uwierzyć w skalę ich naiwności, braku uwagi, krótko mówiąc, w to, że byli tak anachroniczni w kontekście otaczających ich przedmiotów. Rzecz jasna dopuszczamy się wówczas niedopuszczalnej absolutyzacji naszego czasu, naszych wyobrażeń i wykładni. Nadajemy im status uniwersalności i ostateczności. Fukuyama sporo i długo musiał się napocić, aby wycofać się z dosłowności „końca historii”. Nie możemy mieć jednak żadnych złudzeń – nasze rozumienie, obyczajowość, nasza postępowość i wolność będzie kiedyś przedmiotem kpin potomnych. Będą też z zażenowaniem dowiadywać się, jak to zamienialiśmy rdzeń demokracji, czyli publiczne racjonalne debaty, na kampanie hejtu.

Nie należy również specjalnie liczyć na to, że nasze czasy zostaną uznane za wiek złoty. Natomiast wypada założyć ze sporym prawdopodobieństwem, że każdy porządek, interpretacja i wizja jest ułomna, niepełna. Że nasz ludzki rozum ma ograniczenia, a podobnie i wyobraźnia, zmysły czy emocje. Jesteśmy ułomni i właśnie owa ułomność tworzy naszą określoność. A kultura jest po to, aby ową określoność traktować konwencjonalnie, nieostatecznie, z dystansem moderującym nasze zaciekłości. Stąd też przeróżni rewolucjoniści żądają przede wszystkim odrzucenia kultury, aby zaprowadzać bezpośrednią dyktaturę swoich sloganów i skandowań.

Ułomność należy próbować ograniczać, lecz nigdy nie zamieniać na utopię, bo to przerabiały już totalitaryzmy zeszłego stulecia. I miliony ich ofiar. Doskonała absolutność, jednoczesność wszystkiego byłaby zaś stanem nirwany lub – jak kto woli – boskiej ślepoty widzącej wszystko w Niezmiennym Teraz. Bo wszak ilość możliwych wariantów działania też jest raczej ograniczona. Czyli: ciągle kolejny nowy początek, nowe Genesis, „nowe pokolenie”. Inaugurowane nawet nie przez jakieś poruszające wydarzenie czy też przez nową re/interpretację. I z reguły: interpretację coraz bardziej zawiłą i mętną. Zaś ostatnimi czasy zamiast nowych początków mamy nowe techniki kroczenia bądź przemieszczania się. Bo przecież trzeba uwzględnić współczesne formy ruchu: drygawice, kręcenie się w kółko czy bezprzyczynowe ruchy Browna.

Największe problemy generują nasze oczywistości, naturalności i fundamenty. Działają one jak farmakon – stabilizują, pomagają wydobywać się (przynajmniej momentami) z przygodności, lecz jednocześnie automatyzują, zabijają świeżość spojrzenia, jego odwagę i głębię. Obawiać się należy, że nadzieje na spokój trwania lub pewność dążenia, nadzieje na przekroczenie tej szamotaniny porządku i przypadku nigdy się nie spełnią. Przynajmniej jeśli ceną nie będzie utrata resztek przytomności na rzecz np. jurnej wyrazistości. Co dzisiaj często się proponuje.

Sztuka miała swoje apogeum, chyba zresztą dość niedorzeczne, w idei romantycznego geniuszu – twórcy działającego poza prawami natury i historii, poza konwencjami i celami. Dopełniała ją wizja sztuki dla sztuki rozumianej jako akt bezinteresownej wolności będący jednocześnie szczytem ludzkiego ducha, przenikliwości, talentu i natchnienia. Twórczość stanowiła moment spełnienia, doskonałości i głębi. Dzisiaj, po stuleciu podejrzeń i demaskacji, właściwie nikt już nawet nie używa tych pojęć. Obowiązuje dekonstruowanie, subwersywna prowokacja i marketingowy szok. Obowiązuje bezrefleksyjny odruch negacji, transgresji wszelkiej określoności. Sztuka utożsamiona została z żywiołem niszczenia i to na różnych poziomach – poprzez wstrząs, paraliżującą ironię, potęgowanie banału, obscenę, ale też niekiedy i przez zwykłe chamstwo majone pojęciem abject. Czyż „prawdziwy artysta” może dzisiaj nie bluzgać, nie być bezczelny, nie tracąc jednocześnie swojej wiarygodności? Definiowane bywa to wszystko razem jako wyraz emancypacji, narastania wolności, kreatywności, spontaniczności i autentyzmu. Lecz czyż jest tak rzeczywiście? Być może to tylko zbiorowe halucynacje, histerie i wybiegi samooszukiwania? A może historia sztuki najnowszej nie jest rozwojem, lecz ślepą uliczką? Jej redukcją do muzealno-kolekcjonerskiej gadżetologii, do społecznej funkcjonalności, do eksperckich procedur? Tego nie wiemy i niewiedzę tę warto uszanować. Niemniej, proste jęczenie nad utratą klasycznych form sztuki to też stanowczo za mało, nie ma powrotu do minionego. Od reakcyjnych ubolewań Kuspita, lepsze są już pasyjne dytyramby późnego Baudrillarda. I wielu innych, którzy dostrzegają toksyczność aktualnego kontekstu sztuki. Którzy powoli zauważają potrzebę antyinstytucjonalnego zwrotu w funkcjonowaniu sztuki i decentralizacji artworld. Którzy w różny sposób podzielają podejrzenie, że dzisiejsze oczywistości, te wszystkie nasze „bezalternatywności” zaczynają dusić i ograniczać. Sami narzucamy sobie wędzidła, które nie tylko są niewygodne, co i szkodliwe. Celebry, rankingi, trendy, idole, wydarzenia i zaangażowania społeczne nie mogą same w sobie przecież substytuować sztuki. Dlaczego obecnie manifestacją sztuki jest wydarzenie czy wystawa (gra efektów inscenizacyjnych, ale i tzw. neo-krytyka), a nie dzieło sztuki? Dlaczego sztuka musi być „wielkogabarytowa”, robiona na miarę ulicy, tłumu i hal?

A zresztą może nie potrzebujemy już sztuki,  bo wystarczy „artystyczny” marketing, PR i inżynieria społeczna?  Dawne wymagania, aby sztuka była mądra, piękna, wzniosła czy szlachetna, zastąpiliśmy zgodą na „inną” sztukę. Czyli każdą, a zatem też: głupią, prostacką, pazerną. Oczywiście dla tak „otwartej” sztuki nie można już w żaden sposób domagać się niezaskarżalności, wolności i doniosłości. Ktoś może zachcieć uznać ją za cenną i wartościową, lecz tylko na własny chwilowy użytek. Produkt artysty jest obecnie tylko propozycją bycia dziełem sztuki. Historia sztuki współczesnej ma sens, jeśli pisana jest wciąż na nowo. Status dzieła sztuki jest nietrwały, można go nieoczekiwanie zyskać, ale i utracić. Stąd wynika dążenie do monopolu ekspertów wydobywających artefakty z powodzi kandydatów na dzieło. Lecz na jakiej zasadzie to czynią? Wedle jakich reguł, skoro wszystkie kryteria zostały potępione i wysłane do lamusa? Czyż owe sądy ekspertów sztuki oparte są na tajemnej wiedzy lub mocy? Pytania o choćby nieostrą czy płynną czytelność kryteriów oceny nabierają dziś wręcz dramatycznego wymiaru. Zwyczajowe odwołanie do garści mętnych metafor czy umiłowania różnorodności jest już niestety wyrazem krytycznej bezradności, a nie pluralizmu. Pora, gwoli choćby eksperymentu, spojrzeć na sztukę z innej perspektywy: może te nieformalne wybory i hierarchia to tylko pretekst do zamiany sztuki w alibi dla samozadowolonej ignorancji i prowizorycznej interesowności? Może systemy promocji sztuki to tylko wciąganie w określone „spółdzielnie spożywców” (Bauman)? A te wszystkie granty, stypendia, nagrody, publikacje i wystawy to tylko formy korupcji? Pytania te wydać się mogą niestosowne i przesadzone. Mam niestety świadomość, że nie sprowokuję nimi dyskusji, a tylko wzbudzę kolejne fale hejtu, bo wszak one regulują dziś przepływ „myśli” (vide moje ostatnie doświadczenia z kuratorowaniem wystawy „Chcę być kobietą”). No, ale chyba taka teraz rola artysty w czasach tzw. performatywnej agonistyki.

A na przemiany sztuki zawsze można spojrzeć dwojako, widząc w nich rozwój albo upadek. Albo też czystą zmienność.

Artluk nr 1-2/2019

powrót