kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Jerzy Kosałka, „Promocja Cosher Coli w Jerozolimie”, fotografia, 2007. Fot. Materiały prasowe Galerii Bielskiej BWA
MIT I MELANCHOLIA

Sławomir Marzec

Już Arystoteles zadekretował, że wszyscy wybitni ludzie są melancholikami. Kierkegaard dowodził, że bez niej człowiek nie jest w ogóle człowiekiem. U Kanta miała ona „podnosić moc naszej duszy” i „zdolność oporu przeciw pozornej wszechmocy przyrody”[1]. Dla Susan Sontag melancholia jest metaforą postmodernistycznej świadomości – nie beznadzieją, ale „jątrzącym zamyśleniem” i uosabia nierozstrzygalność. Dla Lyotarda melancholia wyraża zaś estetykę porażki pozwalająca wszakże dawać świadectwo „bolesnej nieobecności” pełni sensu w sztuce.

Jak pamiętamy, dla Heideggera nastroje miały charakter poznawczy. Według analiz Anny Zeidler-Janiszewskiej w estetycznej kulturze wszystko wynika właśnie ze zmiennych nastrojów[2]. Jeśli dodamy, że melancholia nie ma obiektu (jak żałoba), i jest nieustanna, to okaże się, że wszyscy jesteśmy niepoprawnymi i permanentnymi melancholikami, a przynajmniej powinniśmy nimi być.

Nie mam tu miejsca na dowodzenie nieredukowalności mitu (robił to m.in. Giorgio Colli[3]), jego niezbywalności (m.in. Leszek Kołakowski[4]), w każdym bądź razie wygląda na to, że dziś bycie człowiekiem racjonalnym polega zasadniczo na świadomości, że skazani jesteśmy na komplementarność logosu i… mitu. Zatem „mit i melancholia” to niezbywalne formy dzisiejszego bycia w świecie.

W ten oto sposób znów udało mi się chyba, przynajmniej wstępnie, wywikłać z zadanego tematu, by powrócić do mojej ulubionej tezy, którą z uporem (i sporą daremnością) powtarzam od wielu lat, że właściwym tematem sztuki jest WSZYSTKO. Spójrzmy zatem pokrótce, w jakich to okolicznościach przyszło się owemu tematowi istoczyć w ostatnim czasie, czyli jakim redukcjom, unifikacjom i degrengoladom poddawana była sztuka.

Tracimy powoli wiarę w postęp i rozwój, jako prosty przyrost jakości, wiedzy i kultury. Nie zdążamy już do świetlanej i idealnej przyszłości, lecz ku temu, co niepewne, niejasne i raczej ryzykowne. „Kryształowy Pałac” naszej cywilizacji drży ukazując swój ostateczny fundament, czyli… kruchość. Niewinne niegdyś utopie, idee, czy nawet ironie zaczynają wracać w swoich spotworniałych konsekwencjach. Hucznie otwierane wczoraj nowe drogi sztuki, dziś okazują się zazwyczaj ślepymi grzęzawiskami. Hasła mające mobilizować naszą odwagę i niezłomność okazują się po jakimś czasie kolejnym alibi dla bylejakości i zaciekłej interesowności. I cóż z tego, że opakowane w polor krytyczności, emancypacji, czy modernizacji?...  

Powstający na bazie tych doświadczeń sceptycyzm wobec kultu nowości nie oznacza bynajmniej, że powinniśmy powrócić do tradycyjnych wyobrażeń i praktyk sztuki, jak to imaginował sobie dla przykładu Donald Kuspit. Jedynym wyjściem jest – jak zwykle – wzmaganie zdolności do samodzielnego krytycznego i kreatywnego myślenia oraz działania, czyli… sztuka. I nieustanny autentyczny spór o jej rozumienie i niezależność. Spór, który nie ma wiele wspólnego z dzisiejszymi (pseudo)debatami, będącymi właściwie automarketingiem celebrytów, albo formą rugowania oponentów z przestrzeni publicznej, albo zagłuszaniem rzeczywistych problemów.

Postęp sztuki również przestał być czymś oczywistym, czymś wartościowym samym w sobie. Mnożą się natomiast obawy, i to uzasadnione, że przekształcił się raczej w dryfowanie na oślep w rytm rynkowych, mass medialnych i politycznych fluktuacji. Dryfowaniem przypadkowym, które przynosi równie dużo złego, co dobrego. Dryfowaniem, które zamienia dawne piękno i wzniosłość nierzadko w przaśny prymitywizm - i cóż z tego, że „aktualny”, że „autentyczny” i „spontaniczny”?...

Poprzednie stulecie w sztuce było dążeniem do wolnej kreatywności. Znoszono zatem skwapliwie wszelkie uwarunkowania i wyznaczniki sztuki. Okazało się jednak, że próżnia w naturze nie istnieje i umorzone tradycyjne identyfikacje sztuki zostały zastąpione przez dzisiejsze „metanarracje” – komercję, mass media i polityczną publicystykę. Skończyło się „tak jak zwykle”, czyli celebrą nowości; byle jakiej, byle nowej. Kultem mass medialnego wydarzenia, czyli atrakcyjnej anomalii, której wzorcem jest pokazywanie ludzi nagich, kalekich lub rozwścieczonych. Oraz polityki, która w ramach artworld utożsamiona została z nowolewicowością. W jej ramach wszystko polega na walce (walce klas, ras, pokoleń, płci, wyznać etc.), której jedynym skutkiem może być wolność, ale rozumiana jako… zdolność pacyfikacji inaczej myślących. Globalizujący się świat poszukuje modeli współpracy i mądrych współzależności, a artworld uporczywie zamyka się w archaicznych postmarksizmach i ich Kulturkampfach. Można właściwie powiedzieć, że o ile dawniej artystów cechowała wzmożona wyobraźnia, inteligencja i wrażliwość, to dzisiejszych aktywistów sztuki zaangażowanej obowiązuje jej zanik. A już zwłaszcza w polskiej wersji sztuki krytycznej, która odwraca kota ogonem – nie demaskuje uzurpacji elit, ale… ciemnotę i kalectwo naszych mas. I to tylko po to, by wedrzeć się na salony Zachodu.

Procesy te wzmacniane są modną formułą bezmyślności, czyli paradygmatem socjo-psychologicznym. Redukuje on naszą złożoną dynamiczną i wielowymiarową rzeczywistość wyłącznie do tego, co ogólne i typowe. „Realne” są w tej perspektywie jedynie procesy społeczne oraz typy i modele psychologiczne. Powstaje w ten sposób logika tożsamości, gdzie człowiek jest sensowny wyłącznie dlatego, że reprezentuje taką, czy inną klasę, rasę, płeć etc. Jeśli więc ktoś zidentyfikuje ciebie jako mężczyznę, kalwina, białego etc., to już wszystko wiadomo, i nie ma żadnego literalnie znaczenia, co myślisz i czujesz, do czego dążysz, bo i tak o wszystkim rozstrzyga twoja tożsamość.

Rzecz jasna takie myślenie musi właściwie unieważniać twórczość i sztukę, znosić jej wymiar symboliczny, estetyczny, artystyczny i egzystencjalny. W zamian narzuca się jej kategorie socjologiczno/medycznego symptomu. I okazuje się, że o tym, co jest dobrą i ważna sztuką rozstrzygają nie artyści, lecz „fachowcy” od gender, od polityki społecznej etc. Nawet wielu szefów instytucji artystycznych zdaje się, że nie ma pojęcia o malarstwie, za to biegli są w tematach typu marginalizacje społeczne. Artysta jest w tej perspektywie istotny tylko jako „wyraziciel”, jako nośnik ogólnych procesów i determinacji. Nawet jeśli jest głupi i prostacki, to tym lepiej, bo tym czyściej owe procesy reprezentuje.

Sztuka jako rozgrywanie logiki tożsamości przekształca się w narzędzie walki różnych grup, czy mniejszości (też tych doraźnie tworzonych), ale coraz częściej instrumentalizowanych przez aktywistów społecznych, którzy uzurpują sobie prawo bycia zarządcą mas, prawo do redukowania (w państwie demokratycznym!) równoprawnych obywateli do rangi bezosobowego i bezwolnego tłumu. Takie „zaangażowanie społeczne” to czysta kpina z rozumu. Rzecz jasna wszyscy powinni mieć prawo walczyć o swoje interesy czy angażować się w problemy publiczne, ale to nie powód, by redukować sztukę do politycznych przepychanek. Sztuka jest ważna, bo jest sztuką, a nie, bo dobrze służy takim, czy innym grupom lub celom. Powinniśmy zatem domagać się z całą stanowczością poszanowania praw i tożsamości także dla tej obecnie dyskryminowanej mniejszości tworzonej poprzez sztukę i dla sztuki.

Psychosocjologizm zamienia rzeczywistość w aktualność – dominację określonego typu przekonań, sloganów i idoli, a nawet gestów czy upozowań. Czyli de facto w modę. Aktualność jest pojęciem właściwie pustym, lecz okazuje się wytrychem mającym zastąpić wszystko inne – zastępuje ono i wypiera to, co wartościowe, sensowne, dobre, rozumne, rzeczywiste etc. Powstaje zatem „sztuka aktualna”, czyli wartościowanie bez wartości (rankingi), dominacje bezwartościowe (trendy) i autorytety bez zasług (idole). Warunkiem funkcjonowania tego terroru Aktualności jest zamęt, czyli potęgowanie konsternacji, szantażu emocjonalnego, który uniemożliwia refleksję i prawdziwy krytycyzm. Dodatkowo na każdym kroku wmawiamy sobie obowiązek otwartości i totalnej tolerancji, które skazują nas w swej ostateczności na czystą przypadkowość i bezwolność. I oczywiście jak zwykle: nam przysługuje prawo do wolności słowa, natomiast innych obliguje jedynie… tolerancja. Nie odwrotnie!

Okazuje się zatem, że wzniosłe idee, slogany to dzisiaj najczęściej tylko formy obezwładniania i czynienia innych bezradnymi. Kreuje to swoistą nowość w dziejach. Otóż dawniej piękno, czy moralność, służyły do odróżniania ludzi kulturalnych od barbarzyńców. Dziś natomiast nierzadko okazuje się, że jedyną dostępną i „aktualną” formą kultury jest właśnie nagi prymitywizm, banał lub wulgarność. Mało tego: przywiązanie, czy choćby sentyment do sfery ideałów i wartości jest dziś szkodliwy, bo wydaje nas na łup cynicznych manipulacji „barbarzyńców” (nierzadko z tytułami naukowymi i orderami). Oczywiście terror politycznej poprawności nie pozwala nikogo oskarżać o nieuczciwość – dziś można być jedynie „uczciwym inaczej” lub co najwyżej „kontrowersyjnym”. To ważny problem, gdyż dziś każda anomalia niemal natychmiast przekształca się w modę, czyli… kolejną normę. Niedawno duży rozgłos w Wolnym Świecie uzyskały prace naukowe dowodzące, że podstawą funkcjonowania ekonomii jest… uczciwość. Przywoływano liczne badania i analizy dowodzące, że bez niej wolny rynek po prostu nie ma szans funkcjonowania. Warto o tym pamiętać także w kontekście sztuki, gdzie nierzadko próbuje się zastępować ją chwytami z podręczników marketingu i inżynierii społecznej. Gdy kulturę próbuje się zredukować do samych symulacji, glamour i cwaności.

Pod koniec życia Jean Baudrillard twierdził, być może nieco przesadzając, że świat sztuki wytwarza swoją bezalternatywność głównie poprzez utrzymywanie reszty społeczeństwa w zakłopotaniu. Poprzez obscenę, banał lub narzucanie dorosłym ludziom problemów wieku dojrzewania. Dowodził także, że dzisiejszy odbiorca ceni sztukę najnowszą przede wszystkim dlatego, że nie potrafi uwierzyć, że jest ona aż tak głupia i banalna, jak to się wydaje[5]. Zatem szuka – najczęściej daremnie - jakiejś jej głębi.

Rynek, mass media i polityka zredukowana do walki interesów, oraz owa nieszczęsna blokada umysłowa w postaci psychosocjologizmu sprowadzają sztukę wyłącznie do zasad jej publicznego funkcjonowania. Preferowana i lansowana jest więc (post)sztuka jako wydarzenie: duże, angażujące tłumy, robione na miarę ulicy lub ekranu telewizora. Sztuka na miarę przypadkowych przechodniów – głośna, prosta, zrozumiała literalnie dla wszystkich. Kreowana jest w ten sposób (post)sztuka na miarę wyimaginowanych mas. Powstaje obawa, że nikt już nie wytwarza sztuki na miarę „normalnych”, czyli inteligentnych, wrażliwych ludzi z wyobraźnią, których nie mogą satysfakcjonować przaśne dydaktyki politycznej poprawności. Można przypuszczać, że artyści, aby w ogóle spełniać wymogi bycia aktualnym artystą, muszą nie tyle tworzyć sztukę, co „demaskować, obnażać, potępiać, zarządzać masami, łamać tabu etc.”. Mają więc zastępować sędziów, policjantów, nauczycieli, sprzątaczki, tak jakby już wszelkie inne organy i służby państwowe przestały funkcjonować. Oczywiście należy sobie zdawać z twego sprawę, że sztuka chętnie traktowana jest przez rządzących jako wentyl bezpieczeństwa, jako neutralizowanie niepokojów i frustracji społecznych. Najchętniej zamieniliby wszystkich protestujących w graficiarzy.

Rzecz jasna nasze powietrze wypełnione jest wołaniami o wolności i „byciu sobą”, ale – jak zwykle – ta wolność jest jakaś, czyli zredukowana do bycia pojedynczym egzemplarzem danej klasy, grupy, płci etc. Czyli nie mogę być wolny jako ja w całej swej (nawet iluzyjnej) idiomatyczności, lecz wyłącznie jako – przykładowo - liberał, heteroseksualista etc. Nawet feministki mogą stać się tu wyzwolone, ale pod warunkiem, że będą egzemplifikować bycie kobietą. Wygląda na to, że zrzucamy okowy i kajdany, ale tylko po to, by wymienić je na nowsze modele.

Niesłychanie ważnym problemem jest obecny stan krytyki artystycznej. Nie tylko w naszym kraju nie jest on zły. On jest po prostu dramatyczny (co prawda z licznymi wyjątkami). Trudno nawet mówić w ogóle o krytyce artystycznej, gdy jej zasadniczą kompetencją jest licytowanie samej otwartości i bezmyślnego schematu „łamania paradygmatów”. Powoli zaczyna przemijać zjawisko tzw. sztuki kuratorów, którzy nierzadko robili „sztukę ze sztuki” (deformując poszczególne dzieła), skrawając ją na miarę mass medialnego wydarzenia. Niestety, nie ma powodu do szczególnej radości, gdyż zastępuje je dziś tzw. sztuka inwestorów, czyli już nie wielkie festyny, biennale i triennale, ale targi; sztuka jako towar, inwestycja i nic więcej. Najnowszą odmianą sztuki robionej „na miarę potrzeb społecznych”, na skale publiczną będzie zapewne sztuka celebrytów i oligarchów, sprowadzająca ją do roli sztafażu salonowych rytuałów. Metaforycznie rzecz ujmując: funkcjonowanie sztuki ostatnich dekad było przechodzenie od demiurgicznych interpretacji/zaklęć Szeemanna, przez marketingowe machinacje Saatchiego, po nowodworski glamour Pińczuka.

Za krachem krytyki artystycznej w pewnym stopniu leży również w dużym stopniu narastający powszechny kryzys kompetencji. Ogromu wiedzy nikt nie jest w stanie ogarnąć choćby w przybliżeniu, możemy ją właściwie dziś tylko symulować lub tworzyć kolejne specjalizacje dla fachidiotów nie mających pojęcia, po co robią to, co robią. Kryzys kompetencji objawia się także w nadmiarze procedur weryfikacji (każdy obecnie chce stanowić normy, a nie je przestrzegać) – zawsze znajdzie się jakiś system wartościowania, jakieś podejście lub stanowisko, w ramach którego najgorszy chłam zostanie uznany za cenny i motywujący. A co gorsza: posiadamy jeszcze wiedzę, jak zostać błaznem, ironistą, czy wodzirejem, ale już nie mędrcem. Wskutek tego, ludzie, którzy osiągnęli sukces i uznanie jako owe błazny zaczynają w pewnym momencie funkcjonować jako mędrcy. Wszyscy znamy artystów, którzy po latach uprawiania kpiarskich „dadaizmów” zaczynają być uznawani za klasyków, za autorytety - wypowiadają opinie, hierarchizuję, potępiają i promują. Trzeba jednak zadać pytanie: na mocy jakiej logiki?...

Nie można zatem dziwić się, że coraz bardziej narasta i tak już dość powszechne podejrzenie, że (post)sztuka – formatowana przez komercje, media i politykę - jedynie legitymizuje banał, głupotę i interesowną bezczelność. Wielu ludzi protestuje przeciwko takiej degrengoladzie, jak chociażby przywoływany już Baudrillard, który wręcz twierdził, że artyści od lat 80-tych zajęli się symulowaniem sztuki i estetyzacją towarów. A „dziś prawa człowieka zawierają w sobie prawo każdego do bycia artystą”[6], co oznacza właściwie kres sztuki.

Z pewnością można by bardziej wyraziście i dramatyczniej opisać dzisiejszy kontekst sztuki. Problem polega wszakże na pytaniu, gdzie rozgrywa się istota sporu? I gdzie, i jakiej nadziei upatrywać?

Z całą ostrością powraca przede wszystkim pytanie: czy sztuka jest cenna, bo wyraża cenne treści (ideologicznie, społecznie etc.), czy dlatego, że jest przejawem sztuki – wyjątkowym i nieredukowalnym fenomenem? Jest to spory kłopot, a argumenty za i przeciw rozliczne, których tu nie sposób nawet przywołać. Osobiście skłaniam się ku sztuce wartościowej swoim istnieniem, a nie dlatego, że służy jakiejś idei, ideologii czy grupie. Rzecz jasna zdaję sobie sprawę, że nigdy nie brakowało ludzi twierdzących, że sztuka w ogóle jest zajęciem niepoważnym i „prawdziwi faceci” powinni zajmować się tym, co „prawdziwe i ważne”, czyli władzą, kasą i seksem. I że co najwyżej sztukę należy zredukować do tych rzeczy, co i zresztą obserwowaliśmy w wysiłkach artystów krytycznych. W tym świetle hasła przekroczenie granicy sztuki i życia jawią się w pełni swej grozy. Taka „emancypacja” jest w moim przekonaniu formą re/prymitywizacji, jest marginalizacją ludzi, dla których życie to coś więcej niż owa „kasa, seks i władza”.

Terror Aktualności jest bezwzględny, piętnuje i marginalizuje za brak akceptacji lub choćby bezwolności. Skazuje na swoistą nierealność – jeśli nie zawyjemy z zachwytu nad jego kolejną postacią, to od razu zdemaskują nas jako anachronicznych i prowincjonalnych dyletantów. Jak dobrze pójdzie, to łaskawie oszczędzi się nam zarzutów o fallocentryzm, ksenofobię  i kryptofaszyzm. Co prawda nasze krajowe życie społeczne modelowane jest w zasadzie niemal wyłącznie korupcją, sitwami i nepotyzmem, ale na każdym kroku wmawia się nam, że istnieje tylko jedna jedyna alternatywa: albo (krypto)faszyzm albo nieprzytomna rewolucja. Tymczasem zasadniczy wybór jest zupełnie inny: wielowymiarowa złożona dynamiczna rzeczywistość, czy jednostronne radykalizmy (niezależnie z której strony i jak farbowane).  Zatem te wszystkie furie i epitety różnego rodzaju aktywistów są zupełnie pozbawione myśli i znaczenia, to tylko czysto marketingowa performatywność „do kamery”. W ogóle nie powinniśmy nawet zawracać sobie tym głowy, bowiem zobowiązani jesteśmy przede wszystkim do lojalność wobec własnego rozumu. Rozumu wielopostaciowego, gdzie intuicja, wyobraźnia, uczucia są obok tradycyjnej racjonalności kolejnymi jego wymiarami (i momentami). Do jego postaci należy także wspomniana uczciwość, ale i intuicja dobra. Lojalność ta nie jest zresztą jednostronną zależnością, wymusza bowiem także troskę o kształt owego rozumu – trzeba go starannie modelować i… praktykować.

Skazani jesteśmy na nieustający i niekonkluzywny spór o sztukę. Należy zatem prowadzić go w trosce o jakość tego sporu, bo tylko wówczas będzie nas ubogacał, a nie jedynie służył eliminacji konkurencji i (auto)marketingowi. Szantaż emocjonalny, prowokacja, skandal i obscena, które przecież mają rzecz jasna rację bytu w sztuce, same wszakże nie wystarczą, nie zastąpią rozumu i rozumnych argumentów. Mało tego, namysł i dyskusja nie mogą toczyć się w ekstazie emocjonalnej, w stanach zagrożenia i apokalipsy, jak to starają się nam zaoferować różnego rodzaju aktywiści. Wprowadzają nas w kociokwik, wymuszają huśtawki uczuciowe, by wmawiać swoje slogany. Powinniśmy uczyć się odporności na takie zagrania, powinniśmy także żądać prawa do spokojnej refleksji. Właśnie spokój, optymalne warunki do konfigurowania pełni bycia człowiekiem to moim skromnym zdaniem zasadniczy przekaz i wartość sztuki. Sztuka powinna przywracać nam naszą indywidualną wolność, być swoistym doświadczeniem wolności i jednostkowej podmiotowości.

*

Melancholia przybiera dziś moim zdaniem szczególną postać. Nie tyle bowiem oznacza ból po upadku Złotego Wieku, po rozmyciu i kompromitacji Świetlanego Jutra, co raczej niezgodę na Terror Aktualności. I to aktywną! Nie jest więc obecnie melancholia konsekwencją utraty, ale raczej właśnie wezwaniem do utraty – jest świadomością, że trzeba zdobyć się na ryzyko zerwania więzów, konformizmów wikłających nas w tandetę Aktualnego – tej daremnej gry trendów, idoli i rankingów, która naprawdę nie ma nic wspólnego ze sztuką.

W tekście tym ubolewałem nad hegemonią ogólności. Oczywiście ideałem powinna być nieustająca i drożna oscylacja ogólnego i pojedynczego, ich wzajemna komplementarność. Jednak póki co, to wszelkie działania mające mieć choćby pozór sensu muszą angażować się w desperacką walkę o autentyczną pojedynczość – czyli sztuka jako doświadczenie czy tworzenie optymalnych sytuacji dla jednostkowej podmiotowości. Należy walczyć o skalę jednostkową w przestrzeni publicznej krojonej obecnie na miarę tłumu.

Trzeba to sobie jasno powiedzieć: aktualna przestrzeń publiczna przestaje być środowiskiem przyjaznym człowiekowi – instrumentalizuje go i umasawia, pozbawia szans na (auto)refleksję i autentyczną indywiduację. Wspólnoty tworzone w jej ramach to już nie wspólnoty kultury - wartości, wrażliwości czy choćby dowcipu, lecz tylko doraźne spółdzielnie żerowania. Niebawem bycie kulturalnym człowiekiem będzie polegać zapewne na… samowystarczalności i na samodzielności; na wspominanej już lojalności wobec własnego rozumu. Istnieją po prostu obawy, że już wkrótce jakiekolwiek działania sensowne i wartościowe będą mogły pojawiać się jedynie w sferze prywatnej czy marginalnej. Można także podejrzewać, iż dziś jedynym realnym problemem kształtującym naszą przestrzeń publiczną jest spór cyników z hipokrytami, wspólnie tworzących kulturę cwaności.

Alternatywą jest walką o realność ludzkiej duchowości, niezależnie jak się ją pojmuje. Siłą powinna być tu nadzieja, i to choćby tak zwana nadzieja radykalna (w rozumienia Charlesa Taylora), czyli nawet bezprzedmiotowa, nawet niewyobrażalna, a nawet nie dając szans na spełnienie. Melancholia odgrywa przy tym istotną rolę, przypomina bowiem, że każda aktualność jest ograniczeniem, utratą, jest siłą rzeczy jakąś redukcją, i to zazwyczaj fatalnie interesowną. Melancholia stanowi więc obecnie – paradoksalnie – wezwanie do działania, do aktywnej niezgody na estetykę Aktualności.

Artluk nr 3/2012

 


[1] Cyt. za: U. Eco, Historia piękna, tłum. A. Kuciak, Poznań 2005, s. 295.

[2] A. Zeidler-Janiszewska, Między melancholią, a żałobą, Warszawa 1996.

[3] G. Colli, Narodziny filozofii, tłum. St. Kasprzysiak, Warszawa 1994.

[4] L. Kołakowski, Obecność mitu, Warszawa 2004.

[5] J. Baudrillard, Spisek sztuki, tłum. S. Królak, Warszawa 2006.

[6] A. Finkielkraut, wywiad w „Forum”, nr 45/2005.

powrót