kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

NOWOCZESNY ROZSĄDEK

Anna Markowska

Wiara w zagubiony, spoisty kształt świata czy odtworzenie sensu, złączonego w linearne narracje poprzez sztukę – to oczywiście czysty idealizm; jeśli czekamy na teksty Piotra Piotrowskiego to właśnie przez ten jego cudowny oświecony patriarchalizm, wskazujący drogę i wyjaśniający sens. Podtytuł ostatniej książki Piotrowskiego „Sztuka według polityki. Od Melancholii do Pasji”, wskazuje bowiem nie tylko na tytuły prac Jacka Malczewskiego i Doroty Nieznalskiej, ale przede wszystkim na to, że w lekturze nie będzie miejsca na melancholijną animację obrazów – inscenizacja pomyślana została bowiem od cierpienia z prześwitem nadziei czyli narodowego narcyzmu (z całym bagażem etnojęzykowej monofonii), poprzez feministyczną furię, po cerebralny ojcowski rozsądek narratora. Piotrowski od zawsze szukał spójności, nawet jak mu się nie zgadzało, że genialni konstruktywiści wiedzieli niestety wszystko o stalinowskich czystkach, że polscy bohaterowie okazywali się kapusiami, że polityczne kompromisy wiązały się z kneblowaniem ust...To, jak on to robi, że potrafi powiedzieć najgorsze rzeczy o nas, Polakach, a jednocześnie pozostać optymistą, obwieszczającym najwyższą prawdę niczym radosną nowinę, pozostaje tajemnicą – bo nawet, gdy grzebie się w błocie, błoto się go nie ima. Generalny cel, by nie wykluczać nikogo z przestrzeni publicznej, nie marginalizować, wstępnie zasłaniając się ważnymi powodami, ale rozmawiać, drążyć mechanizmy ograniczania wolności, wytrącać z automatyzmu myślenia – jest pomysłem tak na sztukę, jak i demokrację. Wyraźny głos autorytetu profesora od sztuki współczesnej, nie uchylającego się od zabrania głosu w najbardziej drażliwych kwestiach, jest zwyczajnie potrzebny, jak wzorzec z Sèvres, nawet jeśli sami na boku wyprawiamy 3 stoppages étalon. Ponadto, Piotrowski daje w „Sztuce według polityki…” absolutnie mistrzowski popis tego, w jaki sposób demistyfikować wizualną retorykę, odsłaniając jej zakamuflowaną strategię polityczną. Jego tekst „Drang nach Westen”, przedstawiający sposoby kodowania polskości terytoriów i ukazujący budowanie ideologicznej perswazji obrazu,  jest analizą z zakresu kultury wizualnej, dyscypliny, która jeśli się w Polsce sformalizuje na poziomie uniwersyteckim, będzie z pewnością miała Piotrowskiego za swojego patrona i mistrza. W krótkim omówieniu skupię się jednak na tym, co uważam za wątpliwe czy dyskusyjne w warstwie interpretacyjnej, z czystej interesowności na własne ulepszenie i aktualizację, bo lektura Piotrowskiego to również (a może przede wszystkim)  upgrade kit historyka sztuki.   

Dwa ważne punkty w walce o tożsamość narodu są jednocześnie dwoma zwrotnymi  momentami historycznymi, które – jak pisze Piotrowski – zmieniły jednocześnie nasze rozumienie modernizmu: rok odzyskania przez Polskę niepodległości państwowej (1918) i rok ok. 1955, związany z  próbą zrzucenia sowieckiego modelu komunizmu w ramach porządku pojałtańskiego. Co do pierwszego przełomu, teza Piotrowskiego jest następująca: polska nowoczesność po 1918 uwikłała się niestety w nacjonalizm, a hierarchie w historii sztuki są tego pochodną – centralną pozycję formistom i stowarzyszeniu Rytm zapewniły właśnie wątki narodowe, marginalizacja innych artystów wynikała z przesłanek politycznych. Zabieg Piotrowskiego – klasyczne dziś nieomal przepisanie historii, przywracające właściwe miejsce mniejszościom etnicznym, religijnym czy seksualnym – uwrażliwia na automatyzm myślenia, krzywdzący i poniżający innych, i służy konkretnemu celowi – współczesnej demokracji. Na przykładzie Stanisława Kubickiego, niedocenionego przez swój kosmopolityzm i rewolucjonizm, Piotrowski pokazuje, że mamy inną historię niż nam się wydaje i że można do niej sięgnąć, by zbudować inną przeszłość, a  w konsekwencji inną teraźniejszość – mniej homofobiczną. Ta konstrukcja zbudowana jest znakomicie i służy słusznej sprawie. Rzecz w tym, że jej perswazyjność polega na tym, że musielibyśmy, biorąc całość za dobrą monetę uwierzyć, że formiści i rytmiści byli straszliwymi mieszczanami (w kraju, gdzie ciągle brakowało klasy średniej), zagrożenie komunizmem nie istniało, Stanisław Kubicki nie był zręcznym akademikiem (już sam tytuł jego obrazu „Mojżesz przed krzewem gorejącym” (1933/34), który trafił niedawno na stałą ekspozycję w Muzeum Narodowym w Poznaniu świadczy o dość specyficznie podejmowanej nowoczesności...), polskiej polityce kulturalnej potrzebna była eklektyczna formuła reprezentacji, a nie – że szczęśliwie udawało się jej być niekiedy heterogeniczną. Musimy też przede wszystkim uwierzyć w „nacjonalizację” – jeśli bowiem nazwiemy „nacjonalizację” szukaniem specyficzności czy hybrydyzacją, konstrukcja wywodu zupełnie się zawali. Dychotomia Piotrowskiego – z jednej strony anachroniczne unarodowienie formistów i upaństwowienie Rytmu kontra współczesna formuła socjalizacji modernizmu czyli położenie akcentu na społeczeństwie przez Stanisława Kubickiego jest wszakże ukazaniem interesującej alternatywy, a przy tym – co ciekawe – sztuki pogranicza nieskażonej idiomem nacjonalistycznym. Kubicki to artysta znany dotąd z czarno-białych reprodukcji i takim jednak niestety dla przeciętnego czytelnika pozostanie – bo w książce Piotrowskiego nie znajdziemy kolorowych, nowych zdjęć. Czy zatem zachwycimy się jego sztuką, bo miał ciekawe poglądy polityczne? Hm...Niewątpliwie jest do zrobienia kolosalna robota – czy jednak, przyswojony kiedyś wreszcie polskiej publiczności okaże się ciekawszy od innych? Na to trzeba poczekać, dopuszczam wszakże i to, że zdetronizuje Strzemińskiego, bo nie bił żony...Gdy bowiem nie wychodzi się od patrzenia na obraz, ale od restytucji, nie jest to niemożliwe.

Utajona historyczność, gdzie indziej niespotykana, jest w Polsce przejawem specyficznym; podobnie z postawą konserwatywną – w jej obrębie powstawały najlepsze polskie dzieła okresu przełomu wieków, interesujące obrazy międzywojnia i czasu poodwilżowego. Jeśli więc sam Piotrowski ma wątpliwości co do diagnozy Buchloha, że historyzm jest reakcyjny (przypomnijmy, że jest to jeden z argumentów za tym, że Joseph Beuys według Buchloha jest kryptonazistą), to bezkrytyczna aplikacja tego na polski, zatroskany przeszłością grunt okazuje się alternatywą odciągającą od patrzenia na obraz i... zachęcającą właśnie do restytucji. W tej perspektywie najbardziej się zdenerwowałam wątkami kobiecymi – już samym nazwaniem spalenia rzeźb przez Katarzynę Kobro „sentymentalną historią” i to zresztą w świetnym, wielostronnie naświetlającym skomplikowane kwestie polityczne, tekście „Sztuka w czasie końca utopii”. Tragizm ówczesnych wyborów zamienia Piotrowski niestety w wyciskacz łez, gdy dochodzi do kwestii kobiecej – łącząc cierpienie z ucieczką od rzeczywistości; znowu mamy reakcyjny historyzm jako tło tragedii i oczywiście powrót-pułapkę do ciała i kobiecości w postaci powojennych aktów. Otóż w przeprowadzonej restytucji kobiecości dwie rzeczy budzą sprzeciw – w aktach Kobro nie ma ani cierpienia, ani cielesności. Co wzbrania Piotrowskiemu odczytać te akty na przykład ironicznie? Przypuszczam niestety, że przekonanie, iż kobiety z natury rzeczy nie wiedzą, co to ironia... Kontrast między apologią Strzemińskiego i smutną porażką Kobro, między fascynującym przedstawieniem dzieła Hansena i nie zająknięciem nawet o istnieniu Zofii Hansenowej (upomina się o nią ostatnio Marta Leśniakowska), pracującej przy „Pomniku-Drodze” wychodzi Piotrowskiemu tak naturalnie, że aż prosi się o wyraźną demistyfikację i odsłonięcie zastosowanych stereotypów płciowych. Nie widzę też powodu (poza strategicznym), by podtrzymywać wersję interpretacyjną „Pasji”, w której krzyż nie jest krzyżem. Dopóki wszakże nie będziemy mieli takiego dealera jak Leo Castelli, który wygrał z państwową machiną wspierającą abstrakcjonizm czy Seth Siegelaub sprzedający z sukcesem dzieła niewidzialne i nieistniejące; dopóki nie będziemy mieli takiego milionera jak Robert Scull, gotowego wesprzeć kopanie dołów na pustyni jako działanie artystyczne – dopóty historycy sztuki w Polsce nie będą mogli swobodnie dyskutować. Dopóki ekspertyza mogłaby zaszkodzić artystom, dopóty, zamiast rzeczowej analizy, przeczytamy że „Irreligia” była przedsięwzięciem „dość ambitnym” (jak napisał sprytnie Piotrowski). Jakakolwiek wszakże ta wystawa była, niewątpliwie dr Kazimierz Piotrowski jest jednym z najwybitniejszych polskich kuratorów, przynajmniej z dwóch względów – bo wywołuje głębokie, oczyszczające społecznie dyskusje oraz aktywizuje znakomitych artystów będących poza obiegiem mainstreamu. Może więc bardziej niż rozdzielającej cudze pieniądze, pełnej frazesów lewicy, potrzeba nam wolnych, bogatych ludzi, którzy wsparliby innych wolnych ludzi, takich jak dr Kazimierz Piotrowski? Czy zatem faktycznie zagraża nam reakcyjny historyzm, katolicyzm, nacjonalizm, czy raczej mentalność niewolnika w kompensacyjnym przebraniu wielkiego pana? Cokolwiek zaszczepi się na niziołku, pozostanie niewysokie. Zagraża nam chyba raczej format ludzi, ukształtowanych przez strach, upokorzenie i poczucie bycia ofiarą. Jeśli bowiem wyrzucenie dyskursu narodowego pozwala mówić, że antysemickie rozruchy w 1968 roku były robione przez komunistów, a nie przez Polaków, to jestem za dyskursem narodowym. Jeśli tylko lewica robi radykalną sztukę, to jakże łatwo zmarginalizować np. Alicję Żebrowską! Prawdziwym problemem jest więc inna diagnoza Piotrowskiego, która mimochodem wymyka mu się na s. 217: większość Polaków nie ma nic przeciw ograniczeniu swobód obywatelskich.

Wyraźny logocentryzm, choć w warstwie deklaratywnej odrzucany, faktycznie służy Piotrowskiemu do sformułowania pożądanej alternatywy dla ksenofobicznej rzeczywistości. Służy także, co bardzo istotne – kreowaniu potrzeb i tym samym ma ambicje kreowania nowego społeczeństwa. Czytelnik znajdzie w „Sztuce według polityki…” świetny tekst „Auschwitz według Auschwitz”, analizujący wspomniany projekt „zespołu Hansena”, znakomity tekst opisujący pomnik Poznańskiego czerwca, gdzie autor zadaje pytanie – czy, choć monument stał się symbolem faktycznego zwycięstwa, jest również symbolem demokracji, demokratycznego myślenia i poszanowania praw mniejszości do zabierania głosu w miejscu publicznym? Odpowiada zresztą na postawione pytanie negatywnie... Niby wszyscy zrobiliby podobnie, ale raczej nikt nie wypowiada tego tak głośno i dobitnie jak Piotrowski. Klasyczny w tym kontekście jest już wcześniej publikowany tekst „Agorafobia po komunizmie”. Najciekawsze wszakże, bo elektryzujące, wydają mi się nieprofesorskie przecieki w doskonałych metodologicznie wykładach – a to wówczas, gdy radzi Klamanowi co powinien zrobić (s. 192), gdy opisując projekt Shimona Attiego „Droga sławy” wyznaje, że w kontekście Uklańskiego Amerykanin „posługuje się bardziej subtelnym wykładem” (s. 222), gdy wyjaśnia, że zainteresowanie dobrymi samochodami nie jest dość antyburżuazyjne i rewolucyjne (s. 71) albo gdy przejmuje się uwagami o Warszawie twórcy „pokraków” – Christiana Boltanskiego. Jednym słowem: wszyscy potrzebujemy Piotrowskiego, który wykonuje pozytywistyczną pracę u podstaw, ale uwielbiamy za to, że jest absolutnie nieznośny.

Artluk 2/2008

powrót