kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Rys. Max Skorwider
TRIBAL ART

Andrzej Kostołowski

Gwałtowne unowocześnianie świata niszczy niemal na naszych oczach wiele grup etnicznych, a i teraz postępują zepchnięcia oraz morderstwa kultur. Jednocześnie prze naprzód i przyspiesza program unowocześniania (czytaj: uniformizacji) wielu sfer życia, od autostrad po media. To co spychane, zostaje albo jako rezerwaty, albo kikuty. Potwierdzają się uwagi Waltera Benjamina o tym, że modernizacja spycha na margines i czyni ruinę z tego, co nienowoczesne. Widać to wyraźnie na przykład w Chinach czy Sudanie. I choć dziś różne autochtoniczne plemiona (m.in. w Australii czy Kanadzie) zyskują pewne szanse i walczą o godność oraz ziemię, to mimo podwyższenia statusu niekoniecznie uratują swą odrębność i raczej rozpłyną się wśród supermarketów i telefonów komórkowych. Pozostają więc „turystyczni Indianie”, górale niby inni a w gruncie rzeczy „tacy polscy”, różni osobliwi malarze z okolic Alice Springs itd. Rozcieńcza się i ewoluuje pewien przez lata ustabilizowany układ grup etnicznych.

Ale jednocześnie, już jakby w polu wielkiej urbanizacji i w obrębie społeczeństw masowych, formuje się wciąż całkowicie inny układ plemion. Mają one szczepowe minimum angażu we wspólnoty, choć są mniej związane z określonymi terytoriami niż dawne hordy. Przypominają się w tym kontekście na przykład hippisi, którzy odchodząc od „kurzu świata” zainicjowali swe komuny w bardzo zróżnicowanych miejscach. Na innym planie widać jak, wykorzystując luki w działaniu wielkich religii, wciąż nowo tworzone sekty zbierają plony (finansowe) w nie zawsze uczciwych żniwach. W swych barwnych paradach i przebierankach, geje i lesbijki  pokazują coś wyróżniającego na nowy sposób. Można nawet mówić, że ich niektóre prezentacje dają jakiś „folklor naszych czasów”. Różne, jeszcze nie do końca określone grupy, są w trakcie formowania się przy protestach alterglobalistów itd. Obserwując te zjawiska, można też zwrócić uwagę na to, że niezależnie od stanu dzisiejszej dyskusji o esencji i nominalności w sztuce, również artyści w sposób naturalny tworzyli i tworzą swe bardzo zróżnicowane grupy. Kształtują się w środowisku kultury konsumpcyjnej, ale bez uległości wobec jej molochów, w dużych metropoliach, najczęściej w opozycji do dominujących estetyk. Są one małe i duże, trwałe lub szybko rozsypujące się, mają wąski krąg uczestników albo pączkują wokół. Rzeczą szczególnie ciekawą może być przy tym to, że wśród tych bezpaństwowych (czy pozapaństwowych) kosmopolitycznych plemion artystów formowanych najczęściej w dużych ośrodkach sztuki, szczególnie aktywni są przybysze z obrzeży i stają się często papieżami nowych ruchów (patrz np. role takich twórców z Rumunii i Litwy jak Tristan Tzara w dadaizmie, Isidore Isou w letryzmie czy George Maciunas we Fluxusie).

Achille Bonito Oliva zwrócił uwagę na pewien średniowieczny precedens wobec tych wszystkich artystycznych plemion po II wojnie światowej. Otóż w XIII wieku rozpowszechniali swe idee we właśnie rozkwitających dużych miastach (głównie na terenach dzisiejszego Beneluxu) Beghards (mężczyźni) i Beguines (kobiety). W czerwonych strojach oraz z charakterystycznymi połatanymi kapturami, intensywnie żebrali i mogli nawet pobić odmawiających im jałmużny. Byli „na służbie Boga” jak zakonnicy, choć bez przywiązania do reguł i z demonstracją swej trochę zanarchizowanej wolności. Wędrowali w grupach i w mistycznym niemal natchnieniu przypominać mogli zapamiętałych w misji artystów. Dyskryminowani przez Kościół, w nowożytności przestali mieć znaczenie. Ale w XVIII wiecznej Anglii, kraju nie bez ekscentryków i oryginałów, Laurence Sterne (prawie dadaista wśród ówczesnych pisarzy) wskazywał na wędrowców bez celu, „próżnych”, „wspaniałych”, „okłamujących”, „sentymentalnych”. I niemal określił to co potem opisywał jako (jednostkowych) „flaneurs” Benjamin, a co daje w istocie zasięg działań całych zespołów, gdy tylko „flaneurs” połączą się. Mamy wtedy gotowe grupy artystów, w których już przez wspólne dialogi tych dryfujących odszczepieńców, tworzą się nieoczekiwane jakości. Zamiast „miejsc” zdają się lubić bardziej „nie-miejsca”. Nie ufając postępowi, wiele wiedzą o entropii. Przychodzą bez specjalnego nastawienia, podróżują razem i dryfują w swych wycieczkach duchowych, tworząc własną geografię świata wziętego w nawias i zakwestionowanego (jak u sytuacjonistów). W atmosferze  wzajemnych wpływów, powtórek i powtórzeń, paradoksalnie otwierają nowe drogi. W przygodzie i blefie, odcięciu się od schematów kultury a także w nomadycznym lekceważeniu konsumpcyjnych sukcesów, rozwijają się te często bezpaństwowe (a zawsze pozapaństwowe) artystyczne plemiona. I jeśli równie dobrze zaliczyć można do nich Grupę Krakowską co zespół Cobra, to w jeszcze większym stopniu dałoby się szukać owych pielgrzymów wyobraźni u letrystów i sensybilistów, w grupach Gutai i Mono-Ha, w działaniach akcjonistów wiedeńskich, Łódzkim Warsztacie i u Azorra. Jeśli ironia, mistyfikacja i zbiorowe zakapturzenie trwają nawet bardzo krótko, to dają jakiś surplus. A jest nim realny wyczyn w sferze zmian estetyki, nieoczekiwanie nowe, głębsze niż dotąd spojrzenia na rzeczywistość wokół, zanegowanie tępych schematów. Potem całe pokolenia krytyków i badaczy będą się głowić nad znaczeniem dla ożywienia sztuki kilku śmiesznych gestów, niedoświetlonych filmów, infantylnych obrazów, jakichś kapturów, zaciśniętych pięści czy wylanego asfaltu...

Artluk nr 2/2008

powrót