kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Rys. Maria Skorwider
Rys. Maria Skorwider
CRITICS’ ART

Andrzej Kostołowski

O tym, że krytyka sztuki jest tylko w części naprawdę krytyką, wiadomo nie od dziś. Wbrew nazwie swej dziedziny, ludzie piszący recenzje, wstępy do katalogów, teksty monograficzne o artystach itd., tylko w małym fragmencie owych działań zajmują się krytyką. Najczęściej jest to pewnego rodzaju działalność lokajska – czy lepiej to ujmując za Stuartem Morganem – aktywność „kamerdynerów sztuki”. I mimo złych skojarzeń (w PRL „młotkowano” nam, że bycie lokajem równa się fatalnej pozycji sługusa reakcji), sprawa bardziej dotyczy popularyzacji i promocji, niż jakiegoś lizusostwa. Modernizm przyzwyczaił artystów do znacznego wyprzedzania dyskursów werbalnych (krytyk czy recenzji) tym, co wizualne (obrazami); a jeśli funkcjonowały te pierwsze paralelnie do dzieł, to bywały często autorstwem samych twórców. Obecnie sytuacja skomplikowała się, gdyż poza układem rodem z modernizmu pojawiają się też elementy dyktatu teoretyków sztuki czy kuratorów.

Osobnym zjawiskiem są krytycy szczycący się swym mocno sceptycznym, a nawet krytykanckim stanowiskiem wobec wielu aktualnych zjawisk twórczości – jeśli jednak zdarza im się opisywać przejawy sztuki, które lubią i cenią, okazuje się, iż  w gruncie rzeczy w niewielkim stopniu różnią się one od tych potępianych.

Inna sprawa, że utalentowani i inteligentni krytycy wybierają karierę, która zupełnie się nie opłaca a i prestiż ich jest raczej średni (bo traktowani są jak owi kamerdynerzy). Choć bywają też wyjątki. David Rimanelli, sam będący autorem ciekawych tekstów o sztuce, pisał: „Chociaż nie myślę o sobie, żebym był kimś sławnym, ludzie, których nie znam, wiedzą kim jestem i chcą mnie poznać, pragną abym odwiedził ich pracownie”. Jerzy Ludwiński z kolei potrafił przenosić takie kontakty w sferę towarzyską, oddzielając je rygorystycznie od tego, co analizował w swych tekstach, nie ustępując ani na krok w pryncypialnych wyborach jako krytyk. W bardziej niż nasza rozwiniętych warunkach świata sztuki, krytyk już od lat pełni rolę pewnego rodzaju narzędzia rynku. I niezależnie od pewnego pragmatyzmu, ale też i negatywnej strony takiej sytuacji, do nas ów rynek też puka puk puk...

I właśnie ten aspekt krytyki-narzędzia tj. tego, co usługowe i przydatne, z punktu widzenia niektórych artystów zainteresowanych rozpowszechnieniem własnych dzieł staje się przedmiotem ich zabiegów. W momencie wyjściowym jest to najnormalniejsze pod słońcem: jestem artystą i pragnę, aby ktoś zwrócił uwagę na to, co robię. Tyle, że zaraz potem zaczynają się schody. Raz bywa tak, że prace choć profesjonalne, w ogóle nie budzą zainteresowania krytyków (powody tego mogą być oczywiście bardzo różne, a ostatni z nich, który dociera do mnie jako artysty jest taki, że dzieła brane pod uwagę są po prostu wtórne). Czasem też to, co robię jest niedostatecznie atrakcyjne dla piszących o sztuce (to że nie jestem trendy nie jest tu obojętne). Bywa i tak (w rzadkich przypadkach), że wyprzedzam jakieś artystyczne idee i nie od razu zostaję zrozumiany. Wtedy mogę zainteresować jedynie amatorów ekstrawagancji, a ci są sami w sobie zjawiskami z pieczątką dziwności (przypomina się Piet Mondrian w Nowym Jorku w latach czterdziestych: zrozumiany tylko przez nielicznych awangardzistów, zaś przez ludzi z „socjety” traktowany  jako uroczy dziwak dobrze tańczący boogie woogie). Czasem, gdy wchodzę w „falę”, piszą o mnie – tym więcej, im bardziej jestem atrakcyjny sam w sobie (widać np. pewną prawidłowość zajęcia się większą ilością artystów płci męskiej w Polsce na początku XXI wieku przez te sfery krytyki i kuratorstwa, które „zdominowały” osoby płci żeńskiej). Ale wszystko to mogę trochę opanować i zmienić. Wystarczy, że będę śledził krytykę, tak jak robią to moi koledzy po fachu, idący trop w trop za kuratorami czy muzealnikami. Genialnie wyłapując krytyczne chwyty, wpisują się w ich projekty jako artyści skuratoryzowani czy umuzealnieni (już Nicolas Serota szereg lat temu zwrócił uwagę na tych twórców, którzy z góry biorą pod uwagę w swej pracy kontekst muzeum). Ja wybieram bardziej wyrafinowaną metodę wejścia w sam środek dyskursu krytyków: badam ich preferencje, by moimi projektami trafić w ich gust. Gdy mi się powiedzie, doprowadzam do tego, że nie bez triumfu zostaję przez nich „odkryty”. I już jest dobrze. Mogę przez pewien czas spokojnie powielać tę strategię, której efekty zostały przez krytyków uchwycone jako najważniejsze. Uff. Pracuję z ulgą i jestem doceniany! Na samym końcu zastanowić się tylko mogę nad tym, czy to, co uważałem za krytykę, jest nią w istocie?

Artluk nr 1/2008

powrót