kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Rys. M. Skorwider
KONIEC POCZĄTKU

Andrzej Kostołowski

W ostatnich 30 latach przeżyliśmy około sześciu tzw. końców sztuki, czy też w zredukowanym sensie np. końców malarstwa. Byliśmy również świadkami przynajmniej jednego, pozostawionego w fazie „definitywnego niezakończenia” (a więc porzuconego w nieładzie czy entropii) dużego projektu stylistycznego (modernizmu). I jeśli jedni rozpatrywaliby z pewnym żalem zamykanie (sztuki, gatunku artystycznego, stylu, tendencji), to drudzy nie bez entuzjazmu podkreślaliby: „koniec i szlus”. Zarówno tych pierwszych, jak i drugich określić można jako „endystów”. Natomiast jeszcze inni przyjmując ów „end” za coś naturalnego, od razu patrzyliby w przyszłość (pardon, w teraźniejszość, ale z wizją przyszłości) i w sposób oczywisty sytuowaliby się z własnymi propozycjami „wobec tego co było”, ale jakby z wzięciem w nawias tego, co właśnie mija i z dumą wykrzykując, że sami są już „po”, „poza”, „post”. To ich określić można jako „postystów”. Postmoderniści ze swoimi wspaniałymi skądinąd eksponentami byliby tu niejako szpicą postystów, otwierającą nienotowany dotąd w dziejach sztuki pluralizm, tak silnie obecny na przełomie stuleci i tak ważny dla mnie jako obserwatora sztuki.

Pisząc w 1970 roku swoje „Tezy o sztuce”, w tezie 7 zaznaczyłem: „Koniec sztuki jest tylko zakryciem niektórych jej objawów, inne tym silniej udowadniają swe miejsce w egzystencji człowieka”. I dziś sytuację widzę podobnie. I dlatego, gdy słyszę hasło „koniec sztuki” to wiem, że nie da się zadekretować końca całego bogactwa przejawów tej dziedziny, a jedynie zamyka się jakiś jej obszar. Często to bywa tak: głoszę koniec sztuki zastanej i odwołując się do innego typu sztuki (z innymi paradygmatami) wskazuję na dzieła własne (lub wykonane przez przyjaciół) jako „ziarna nowego”, na to co może sztukę odrodzić... Ileż to już przeżyliśmy w sztuce różnych „odnów”, małych i dużych renesansów (w samym Średniowieczu byłyby ze dwa), kolejnych rozjaśnień czy oświeceń. A przebiega to często poprzez: mutację, burzenie, odszczepienie, secesję, rewolucję nawet. I teraz ja, naruszający „nieznośne” status quo otwieram „najważniejszą” drogę. Jeśli jestem charyzmatyczny, staję się Bretonem czy Kantorem. Gdy urodzaj na wodzów marny, przybieram pozę „wybitnego specjalisty” (np. Kuratora), gracza tematami. Zakuwam w owe tematy (zadania, projekty, hasła) wybieranych przez siebie artystów, a oni poddają się moim sugestiom, gdyż nie mają swego charyzmatycznego lidera itd. W gruncie rzeczy zakrywam więc jakieś obszary sztuki (głównie tej już nagłośnionej, lecz właśnie wchodzącej w fazę znużenia) i proponuję obszar inny, jakąś jutrznię zjawisk widzianych jako bardzo atrakcyjne swą nowością. Ma to być ów upragniony początek. I wszystko wydaje się tu być logiczne. Tyle tylko, że w tym całym otwarciu (początku, porywie ku nowemu, odsłonięciu, zaczynie kryje się pewien element, na który chciałbym zwrócić szczególną uwagę. Na zasadzie odwrócenia popularnego skądinąd określenia „początek końca”, chciałbym ów element określić zbitką słowną „k o n i e c   p o c z ą t k u”.

Element ten (koniec początku -kp) jest jak się wydaje i ważny i nietrudny do zauważenia. Jest on trochę tak jak „robak w sztuce” (kapitalne określenie Hanuska). Przypominałby coś, co towarzyszy często degrengoladzie tzw. „wielkich porywów” (których tak wiele podsuwa się nam, abyśmy uznali je za „epokowe”), a która dość szybko uświadamia nam to, że w owych porywach wiele jest: p u s t k i, g i e r  l i t y l k o   s t r a t e g i c z n y c h,  k a t a s t r o f i c z n e g o  s z a l e ń s t w a. Jeśli zauważony w porę, „kp” nie prowadzi ani do rakowatych narośli, ani też nie rozwija się na zasadzie efektu kuli śniegowej. Bowiem jest tak, że największym jego wrogiem jest...zlekceważenie porywu, w którym tkwi. Poryw żywi się bowiem zaraźliwym entuzjazmem. Gdy tegoż nie ma to traci siły żywotne jak rak pozbawiony dopływu świeżej krwi czy też robak odcięty od żywiciela.

Weźmy pod uwagę przykład „p u s t k i”. Są różne jej przejawy i oczywiście w najmniejszym nawet stopniu nie mamy na uwadze pustki obrazów i ogrodów buddyzmu Zen. Chodzi nam o brak znaczeń, pustkę towarzyszącą wielkiemu nadęciu. W moim odczuciu mamy do czynienia z taką pustką w maksymalizowaniu multimedialności. Im bardziej manipulacyjnie wzbogacane i uatrakcyjniane są dzieła multimedialistów, tym mocniej są li tylko hedonistyczne i nijakie. Wiedzą o tym zagrożeniu tacy mistrzowie jak Robakowski czy Viola: pierwszy zatrzymujący pracę z mediami na ich analizie, a drugi pogłębiający moralność „fresku wideo”. Idąc dalej, tacy artyści jak Wodiczko, Moffat czy Żmijewski, choć często wielce wynalazczy (Wodiczko), lekceważą upojenie fantomami na rzecz klarownego (nawet czasem maksymalnie wypracowanego) przekazu o społecznym wydźwięku. Przy takich celach, „polityka i estetyka znikają w etyce”, jak pisał Ranciere. I dodawał, że sztuka przenosi wówczas swe dążenia ku „dystrybucji przestrzeni i problemom wciąż nowych opisów sytuacji”.

Co do sztuki przesadnie kierującej się ku g r o m  l i t y l k o  s t r a t e g i c z n y m (często demonstrującym operacyjną zręczność) to stwierdzić tylko można, że sama siebie przechytrza, wpychając artystów w pułapki prestidigitatorstwa. I chociaż sztuka w ogóle syci się pewną warstwą imitacyjnej sztuczności, to w przykładach negatywnych dostarcza nam imitacje imitacji tworzyw i przedmiotów. Jakże ożywcze na tym tle wydają się być instalacje, które nie udają niczego innego poza samymi sobą, jak widać to w dziwnie bliskiej sobie linii prac Brazylijczyków takich jak Meireles czy Neto z jednej strony, a takich polskich artystów jak Kamoji i Kozłowski z drugiej.

I w końcu sprawa k a t a s t r o f i c z n e g o  s z a l e ń s t w a. Świat sztuki jest mimo wszystko dość racjonalny i jakieś działania wyraźnie autodestrukcyjne, z natury rzeczy sytuują się na jego obrzeżach. Świat sztuki toleruje je, ale też i trochę pomija wzruszeniem ramion. To zlekceważenie katastrofalnych ekscesów nie ma oczywiście nic wspólnego ze wspaniałą czujnością artystów na katastroficzną naturę naszego świata w ogóle. Widać to było u Witkacego, a przebija przez dzieła Boltanskiego czy Bałki. Natomiast katastroficzne zwariowanie autodestruktorów przy braku zainteresowania, po prostu więdnie i może zainteresowywać szukające atrakcji media, lecz w świecie sztuki nie znaczy nic.

Artluk nr 1/2007

powrót