kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Jarosław Kozłowski. Fot. J. Kasprzycki
Jarosław Kozłowski, „Akta osobiste instalacja (pierwsza – Berlin Haga, 1993), 2007. Własność Fundacji Signum. Fot. Archiwum J. Kozłowskiego
CZAS INDYWIDUALNY
Z Jarosławem Kozłowskim rozmawiają Jacek Kasprzycki i Paweł Łubowski

Paweł Łubowski: Każdy artysta „zmaga się z czasem”, nawet nie podejmując go jako temat swojej twórczości, czy to próbując coś utrwalić, czy próbując utrwalić siebie – swój stosunek do świata. W twoich realizacjach ten problem wybija się niejako na pierwszy plan. W latach narodzin konceptualizmu szczególnie mocno uwidoczniono to w eksponowaniu zegara jako rekwizytu artystycznego. Wspomnę tylko o pracach Josepha Kosutha, a w Polsce – Andrzeja Matuszewskiego.

Jarosław Kozłowski: Czas jest kategorią, która sztukę zarówno absorbuje, jak i prowokuje. Właściwie od początku sztuka jest nieustanną próbą zatrzymania czasu. Począwszy od Lascaux, od pierwszych zapisów na kamieniu, usiłowała zamrozić chwilę, uczynić z niej trwanie, które ma swoją nieprzemijającą aktualność. Na dobrą sprawę każdy artysta, jakimkolwiek posługuje się językiem, próbuje zatrzymać chwilę, utrwalić ją na zawsze.

Paweł Łubowski: W latach 60. – w epoce akcji i happeningu – realizowano rzeczy z założenia nie dające się utrwalić. Były one efemeryczne i to też – paradoksalnie – była na swój sposób walka z czasem lub poddawanie się jemu...

Jarosław Kozłowski: Sposoby zmagania się z przemijaniem były i są bardzo różne. W happeningu i działaniach efemerycznych, np. we Fluxusie, trwanie zapisywało się w umysłach i pamięci ich uczestników oraz świadków, później stawało się mitem i aktualizowało w każdorazowym jego przywołaniu. Refleksja konceptualna z kolei, w kontekście rewindykacji różnorakich aspektów sztuki, również musiała odnieść się do zagadnienia czasu.

Pytanie „czym jest czas?” analizowane było przy pomocy wszelkich właściwych dla tej formacji narzędzi. W pracach Kosutha i innych artystów (lista jest bardzo długa, w kontekście polskim wystarczy wspomnieć Andrzeja Matuszewskiego, Włodzimierza Borowskiego czy Stanisława Dróżdża) usiłowano dotrzeć do istoty tego, czym jest czas teraźniejszy. Także w moich doświadczeniach kwestia umykającego TERAZ była i pozostała do dzisiaj bardzo ważna. Wydaje mi się, że do czasów refleksji konceptualnej sztuka – mówiąc w wielkim uproszczeniu – starała się utrwalić chwilę. Potem usiłowała tę chwilę rozpoznać, a więc zdefiniować ową szczególną granicę między czasem przeszłym a czasem przyszłym, owo enigmatyczne TERAZ. I chyba w dalszym ciągu jest to aktualny i inspirujący wielu artystów problem.

Jacek Kasprzycki: Jak to przebiegało w twoich realizacjach, jak one się mają do prac np. Kosutha, w których podkreślona jest rola względności upływu czasu poprzez ukazanie różnych stref czasowych? Czy twoja praca z użyciem zegarów była polemiczna w stosunku do Kosutha?

Jarosław Kozłowski: Po raz pierwszy użyłem zegarków w pracy pt .”Sytuacja” z 1968 roku, w Galerii „Pod Moną Lizą” we Wrocławiu. Była to instalacja, w której istotną rolę odgrywały m.in. zegarki dziecięce, gadżety związane z czasem zatrzymanym, utrwalonym na tarczy, wyrysowanym bądź wymalowanym. Wystawie towarzyszył opublikowany w „Odrze” collage tekstów i fotografii dotyczących czasu, zakończony cytatem z Becketta: „Która godzina? Ta sama co zawsze”. Później były różnego rodzaju analizy na kanwie gramatyki języka angielskiego, charakteryzującego się szczególną precyzją w definicji czasu. Usiłowałem uchwycić moment pomiędzy tym, co było, co jest, a tym, co będzie, konfrontując ze sobą kombinatorycznie wszelkie możliwe koniunkcje czasownika być i odnosząc to wszystko do realnego czasu kalendarzowego… Zegary pojawiły się ponownie w pracach z połowy lat 80. i miały związek z codzienną orientacją w czasie. Mówiąc bowiem o czasie, mamy zazwyczaj przed oczyma tarczę zegarka. Rekonstruując coś z pamięci, wracając do przeszłości, usiłując opowiedzieć jakąkolwiek historię, odnosimy się do tego, co pokazują nam jego wskazówki. Używam tego przedmiotu, ponieważ jest on nieodłącznie związany z indywidualną egzystencją człowieka, a także i dlatego, że jest wyznacznikiem „obiektywnego” czasu historycznego, oczywiście w zupełnie innym wymiarze niż czasu spersonifikowanego.

Jacek Kasprzycki: To niejako wpisuje się w długą historię ukazania zegara jako wyznacznika losu ludzkiego, co widać chociażby w twórczości Salvadora Dali czy Man Raya.

Jarosław Kozłowski: Jakkolwiek tworzy inne pola znaczeniowe, co wynika chociażby z faktu, że mamy do czynienia z rzeczywistym instrumentem do pomiaru czasu, nie z jego obrazem. Lecz nie chodzi już nawet o ukazanie samego przedmiotu, bo nie jest to przedmiot w żadnym sensie egzotyczny, praktycznie każdy z nas na co dzień z nim obcuje. Reguluje nam przebieg dnia i nocy, jest przedmiotem oswojonym, choć z drugiej strony często prowokującym do refleksji nad tym, na ile nas ogranicza i determinuje. Dzisiaj interesuje nas bardziej o to, co jest jego pamięcią i to, do czego się odnosi, a czym sam nie jest.

Jacek Kasprzycki: Niektórzy artyści – jak magowie – starają się to zjawisko „oswoić”. Widoczne jest to w filmie, wideo, fotografii (tą ostatnią nazwano „sztuką śmierci”, bo rejestruje osoby dawno już nieżyjące). Z kolei rzeźba czy malarstwo starały się ukazać wieczność jako swoistą metaforę trwania. Która z tych postaw jest ci bliższa?

Jarosław Kozłowski: Zatrzymanie czasu w sensie fizycznym jest utopią, funkcjonuje w języku jedynie jako poetycka metafora, bardzo atrakcyjna także i dla mnie. Ale nie jestem szamanem i nie posiadam takich mocy sprawczych. Tylko w obszarze sztuki mogę prowadzić z czasem rozmaite prywatne gry, podgryzając go z różnych stron. I od wielu lat to właśnie próbuję robić.

Paweł Łubowski: Wróćmy więc na chwilę do twoich realizacji...

Jarosław Kozłowski: Na pewno jedną z ważniejszych była praca pt. „Personal Files” („Akta osobiste”), która powstała w 1993 roku w Hadze, w Galerii „Archive”, usytuowanej w pomieszczeniu byłego archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych Królestwa Holandii. Każde archiwum jest związane z pojęciem czasu, z penetracją przeszłości. Jest uporządkowanym zbiorem tego, co było i co należy przechować. Architektura tego miejsca była na tyle sugestywna, że zainspirowała mnie do zrobienia czegoś, co wpisywałoby się zarówno w przestrzeń, jak i historię tego obiektu. Był to czteropoziomowy osiemnastowieczny budynek w owalnym kształcie, o średnicy ok. 8 metrów, z 365 półkami przyściennymi, zachowanymi z okresu archiwalnego, wąskimi żeliwnymi antresolami i takimi samymi schodami łączącymi poszczególne piętra. 

Paweł Łubowski: Gdy mówisz o tej architekturze, nasuwa się na myśl jeszcze jedna kategoria czasu prócz tych, o jakich wspomniałeś – czas nie indywidualny, lecz społeczny. Na przykład budowle neolityczne czy ich elementy architektoniczne były kalendarzami, zegarami słonecznymi, które wyznaczały czas siewów i zbiorów.

 Jarosław Kozłowski.: I taki był też w pewnym stopniu charakter tego miejsca. Postanowiłem na każdej z 365 półek postawić mechaniczny, używany budzik. Częściowo zebrałem je wśród przyjaciół i znajomych z całego świata, resztę donieśli mieszkańcy Hagi, odpowiadając na mój apel opublikowany w lokalnych gazetach. Budziki, nosząc w sobie pamięć swoich wcześniejszych użytkowników, były codziennie nakręcane. Ich tykanie tworzyło głośny szum kojarzący się bardziej z odgłosem wartkiej rzeki czy ulewy niż będący prostą konotacją czasu. Ten szum był sumą wszystkich indywidualnych czasów ludzi, którzy partycypowali w pracy. Mierzone budzikami osobiste czasy  skonfrontowałem z pomiarem oficjalnym, instytucjonalnym, wyznaczonym czterema bezgłośnymi, elektronicznymi zegarami ściennymi, pokazującymi aktualny czas różnych stref czasowych. Kilka lat później, w drugiej edycji tej idei, zrealizowanej przy okazji wystawy „Przestrzenie Czasu” w Muzeum Narodowym w Poznaniu, budziki zamknięte zostały w specjalnych metalowych szafach. Ich ilość powiększyła się do ok. 500. Teraz praca znajduje się w kolekcji Fundacji Signum, budzików jest już ponad 600 i nadal je zbieram. Odgrywają ważną rolę także w innych realizacjach. Czasami mają zamalowane tarcze, są „czarnymi skrzynkami” pamięci, czasami ulegają destrukcji.

Od ponad dwudziestu lat wykonuję w różnych miejscach i krajach działania nazywające się „Continuum”. Dotychczas było ich dwadzieścia osiem. To rodzaj rysunkowego performance, którego trwanie mierzone jest zegarem. Za każdym razem rysuję kredą na tablicy według pewnego ustalonego porządku, następnie w tym samym porządku rysunek usuwam, kończąc działanie rozbiciem zegara o tablicę. Cała koncepcja oparta jest na powtarzaniu tych samych czynności, jakkolwiek nigdy realizacje nie są identyczne, ponieważ zmienia się miejsce, czas, ja sam się zmieniam. I za każdym razem jest to dla mnie nowe doświadczenie.

Jacek Kasprzycki:  Czy widzisz rozróżnienie w pomiarze mechanicznym czasu oraz pomiarze elektronicznym i cyfrowym? Jakie to niesie konotacje czy skojarzenia?

Jarosław Kozłowski: Czas cyfrowy to czas wyabstrahowany z odniesień, pozbawiony przestrzeni. Na zegarze z tarczą możemy zrekonstruować to, co było i wyobrazić sobie to, co będzie. Przypuszczam, że ktoś, kto nigdy nie miał kontaktu z okrągłą tarczą cyferblatu, zupełnie inaczej odczuwa czas, a być może także i przestrzeń.

 Jacek Kasprzycki: A jeżeli chodzi o budzik...

Jarosław Kozłowski: Budzik trzeba nakręcać, aktywizować, inaczej przestanie działać. To jeszcze jeden egzystencjalny aspekt w tych mechanicznych obiektach. I niezła metafora: nakręcanie czasu!

Jacek Kasprzycki: A akcje „efemeryczne”, „ulotne”?

Jarosław Kozłowski: „Continuum” to właśnie działanie efemeryczne. Trwa zazwyczaj – zależnie od wilgotności pomieszczenia i mojej kondycji – 18, 20 albo 30 minut.

 Jacek Kasprzycki: Obecnie nie ma wyraźnych granic pomiędzy dyscyplinami widowiskowymi a sztukami plastycznymi. Nawet klasyczne film i teatr mają zatarte granice. Nie ma sztuk statycznych i ruchomych – chyba że chodzi o komercję…

Jarosław Kozłowski: Mówienie dzisiaj o czystym rysunku, malarstwie czy performance jest w dużej mierze anachronizmem. Granice się zatarły, środki wyrazu wzajemnie się przenikają. Są jednak cechy, które pozostają właściwe poszczególnym językom. Istota performance polega na przykład na tym, że w jego trakcie upływa czas rzeczywisty. Zdarza się tu i teraz i w gruncie rzeczy nigdy się nie powtarza.

Jacek Kasprzycki: Niedawno czytałem o hipotezie opartej na solidnych wyliczeniach, która zakłada istnienie aż szesnastu wymiarów. Do czasów awangardy niejako obowiązywała nas klasyczna logika i czas linearny. Od surrealistów czy dadaistów czas może biec od B do A.

Jarosław Kozłowski: Albo być spiralny. Czy jakikolwiek inny. Bo mamy przecież wyobraźnię, która daje nam  szansę niezdeterminowanej gry z czasem. Możemy go w różny sposób dotykać, przekształcać, odwracać, dowolnie kreować, nadawać mu zupełnie inny porządek. I tych 16 wymiarów nie stanowi dla nas ograniczenia.

Artluk nr 1/2009

powrót