kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Roman Opałka, “Detal 1710049-1712981”. Fot. D'art Speltdoorn, Archiwum R. Opałki
Roman Opałka, „Autoportret”, 1986. Archiwum R. Opałki
WYSTARCZY JEDNO OKNO
Z Romanem Opałką rozmawia Jacek Kasprzycki

Artysta urodził się 27 sierpnia 1931 roku w Hocquincourt we Francji. W latach 1949-1950 studiował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi, a następnie, w latach 1950-1956, w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W 1965 roku rozpoczął swoje dzieło „Opisywanie świata”; kolejne obrazy (zwane detalami), zaplanowane jako praca do końca życia, są zapisem ciągów liczb naturalnych. Malowaniu, a jednocześnie liczeniu towarzyszy fotografowanie twarzy artysty. Od 1977 roku Roman Opałka na stałe mieszka we Francji. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, m.in.: Grand Prix I Biennale Grafiki w Bradford (1968), X i XIV Biennale w Sao Paulo (1969, 1977) czy III Międzynarodowego Biennale Grafiki w Krakowie (1970). Reprezentował Polskę podczas Biennale w Wenecji w 1995 roku. Prace Opałki wystawiane są podczas najważniejszych wydarzeń artystycznych na świecie. Obecnie artysta związany jest z Galerią Yvon Lambert, posiadającą filie w Paryżu i w Nowym Jorku.

Jacek Kasprzycki: Na jakie pytanie szuka Pan odpowiedzi w sztuce? Czy może nie szuka jej Pan? Niektórzy zadają jedynie pytania...

Roman Opałka: To brzmi nieco surrealistycznie. Ale ci, którzy zadają pytania, mają rację. Tyle że istotne jest, jakie sobie należy zadać pytanie, ażeby ten brak odpowiedzi miał głęboki sens. Na przykład pytanie o sens istnienia... Nie ma na nie odpowiedzi. Jeśli ktoś jest człowiekiem wierzącym, to ma prostą odpowiedź, że istnieje życie pozagrobowe i tak dalej. Nie twierdzę z całą pewnością, iż nie ma tego, w co wierzyliśmy od tysiącleci – że człowiek po śmierci nadal gdzieś istnieje i może istnieć. Może – nie wiem. Moim zdaniem istnieje w pamięci tych, którzy żyją. W kulturze. Niektórzy nawet mają pomniki jak Mickiewicz. Jeśli zaś chodzi o pytanie, po co istniejemy, jest ono chyba najciekawsze, ale i najbardziej nierozsądne. Bo nie ma na nie odpowiedzi. Moim zdaniem życie JAKBY nie ma sensu. Ale podkreślam – j a k b y. Nie mamy pewności. Ale jedno wiemy. Musimy dbać o własny wizerunek w odniesieniu do innych i do siebie. Z punktu widzenia moralnego i etycznego. W życiu powinniśmy tak postępować, aby nie wstydzić się siebie i innych. Dla społeczeństwa i całej ludzkości. To są kryteria najbardziej wiążące – pryncypialne .

J. K.: Czy sztuka może sobie pozwolić na luksus bycia poza etyką czy moralnością?

R. O.: Coraz częściej się to zdarza. Robią tak młodzi artyści na całym świecie. Są oni często tak rozwydrzeni, że moja postawa ich bardzo irytuje. Zachowują się agresywnie. I jest to agresja wręcz fizyczna. Jeden z moich obrazów w monachijskiej galerii został uderzony pięścią. Sztuka, która dotyczy istoty sensu istnienia, wielu ludzi irytuje. Sztuka tychże ludzi często przypomina – przepraszam za wyrażenie – onanizm. To nawet widać nie tylko w galeriach, ale i na ulicach, w graffiti. Jeżeli chodzi o współczesne malarstwo – i inne media – obojętnie, czy to będzie wideo, czy co innego – nie odpowiadają one na PYTANIE, co jest głębią patrzenia czy medytacji. JEDNEGO OKNA ŻYCIA. Tych okien może być dziesięć tysięcy, może być dziesięć, może sto, a może tylko jedno... A to wystarczy, żeby zobaczyć świat i po medytacji go opisać – dogłębnie. A nam się wydaje, że musimy za wszelką cenę świat zmieniać. Moja postawa jest  TYLKO TYM JEDNYM OKNEM. I być może mogę przez nie zobaczyć więcej niż przez dziesiątki okien. Wtedy jest większa możliwość skupienia – większa możliwość refleksji.

J. K.: W nowych, elektronicznych mediach i w sztuce akcji – mam na myśli performance – działają artyści, którzy usiłują dociec istoty uniwersum....

R. O.: Jest niesłychana różnica pomiędzy obrazem ruchomym – powiedzmy pomiędzy wideo – a statycznym obrazem. Wideo posiada pewną dozę pretensjonalności. Należy mianowicie w galerii usiąść i oglądać oraz słuchać tego, co ten facet mówi. Malarstwo ma to do siebie, że mamy obraz na całe wieki. Odcisk dłoni w grocie Lascaux jest czymś wspaniałym. Pomiędzy nim a Duchampem nic nowego się nie wydarzyło, w głębokim rozumieniu sztuki. Ekran wideo i rejestracja obrazu jest ersatzem, a obraz malarski to niejako namacalny kontakt ze sztuką.

J. K.: Rozmawiałem z jednym z artystów średniego pokolenia, którego cenię i który zaatakował Pańską ideę. Powiedział iż w latach 70. takie pomysły jak Roman Opałka miało wielu. Odpowiedziałam mu, że Pan jednak zaczął to realizować. 

R. O.: Niech on się trochę dokształci i niech sięgnie do źródeł historycznych. Moja postawa narodziła się jeszcze przed sztuką konceptualną. Chyba jest człowiekiem głupim i proszę mu to przekazać.

J. K.: Sztuka Pańska wzbudza silne emocje...

R. O.: Ona istnieje po to, by mieć czas na medytację nad sensem naszego istnienia. Wszyscy się spieszymy. Ja zaś znalazłem czas na zadawanie sobie i innym pytań. Nawet najbardziej głęboko myślący filozof musi budować jakieś konstrukcje myślowe i częstokroć się w tym gubi. Ma tezę i stara się ją udowodnić. A ja mam czas. To jest spacer, który trwa czterdzieści parę lat. Takiego komfortu nikt sobie nie wymyślił. Ten kolega, o którym Pan wspomniał, nie zrozumiał pryncypialnej racji takiego działania. W Polsce było to swego czasu zupełnie niezrozumiałe. Mówiono, że mam wariackie papiery.

J. K.: To także gigantyczna praca.

R. O.: Nie chodzi o samą realizację. Nasze istnienie jest czasem na medytację, a nie czasem na przechwalanie się. Wielu twierdzi, że jestem megalomanem, a tymczasem tak skromnej sztuki jeszcze nie było. Chcę tylko ZOSTAWIĆ ŚLAD CZASU MOJEGO ISTNIENIA. Inni chcą namalować coś wspaniałego. Rozumiem to. A ja oddaję się jednemu obrazowi, regulowanemu czasem mojej egzystencji. I to – w sensie uniwersalnym – uważam za wspaniałe... Oczywiście, jako autor tego projektu, zmuszony jestem wyeksponować siebie. Ale jak odejdę z tego świata, to wówczas zostaje tylko DZIEŁO, przekaz. Nie będzie tego faceta, który irytuje wszystkich swoją gębą i tym, że się tak wymądrza.

J. K.:  W roku 1986 udzielił Pan we Francji wywiadu miesięcznikowi „Sztuka”. Wspomniał Pan, że na początku mówił tylko o technicznych aspektach swego projektu. Dopiero później zaczął Pan objaśniać jego istotę...

R. O.: Zrozumiałem, iż wielu nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Nie pojmuje sensu mojej pracy. Myślałem, że to znaczące milczenie powiązane z formą – polegające na malowaniu KROKÓW jednego istnienia, w tym moim spacerze – będzie ewidentnie zrozumiałe. Ale pojąłem po czasie, że wielu nic z tego nie pojmuje. I musiałem zacząć tłumaczyć. Okazuje się, że to niewiele pomogło! Może gdyby krytykujący mnie Pański znajomy rozumiał więcej, byłby artystą klasy światowej. Może przemawia przez niego zawiść? Z reguły unikam innych artystów. Moja postawa ma to do siebie, iż stawia ich w trudnej sytuacji. Mówię, że się wszystko skończyło. Ale tak twierdząc, realizuję DZIEŁO. Kiedyś w Nowym Jorku rozmawiał ze mną Fangor. Mówił: „Panie Romanie, Pan jest młodym człowiekiem (to było przed 30 laty), to wszystko o kant d... rozbić”. Teraz, kiedy go spotkałem w Muzeum Sztuki w Łodzi, powiedziałem: „Pamięta Pan tamtą rozmowę? Ten kant d... jednak się zaokrąglił”. Wtedy wielu myślało tak jak on. Miał wtedy „swoją” galerię w Nowym Jorku, malował te swoje koła, z tym, że Otto Piene robił to wcześniej, jeśli już o tym rozmawiamy. Takich „wariactw” jak ja nikt przedtem nie wymyślił. Na to się nikt wcześniej nie zdecydował. Trzeba mieć bardzo silne przemyślenia filozoficzne o sztuce, o jej horyzoncie i granicy, do której może ona dojść (to wszystko, co było pomiędzy Altamirą i Duchampem). To pozostawienie samej esencji malarstwa – tego, co najistotniejsze – pomijając wszelkie ozdobniki. Jest taki stary dowcip żydowski sprzed wojny o tym, jak facet przyszedł do burdelu i panienka przed nim kręci biodrami. On na to, żeby przestała, i dodaje: „Ja płacę, ja się bawię”. Chodzi mi o to, że te nowe technologie i różne nowinki w sztuce to takie dodatki. Nie poruszą sedna sprawy zawartej w malarstwie.

J. K.: Co będzie, gdy już nie będzie Pan fizycznie w stanie malować swych płócien, tak dokładnie i precyzyjnie?

R. O.: W programie tego dzieła jednego życia jest to przewidziane, jak i przejście do całkowitej bieli. Wszystko się komplikuje. Teraz, w przeciwieństwie do lat poprzednich, kiedy byłem w stanie namalować 10 obrazów rocznie, wykonuję w ciągu roku pół do jednego detalu, bo tak nazywam swoje płótna. Obecnie nie mogę stać na nogach dłużej niż 2 godziny. Kiedyś mogłem nawet 16. Ten program jest bezpośrednio związany z życiem, starzeniem się, a przede wszystkim ze śmiercią. Ale nie jest to dla mnie czymś pesymistycznym. To problem, jak skończyć dzieło w sposób wręcz doskonały właśnie dzięki śmierci. Bo ona ciągle jest obecna. To MEMENTO MORI. Jeśli umrę dzisiaj, to obraz mój będzie DOSKONALE SKOŃCZONY.

J. K.: Wielu artystów jak mantrę powtarza, iż sztuka jest grą – wręcz zabawą.

R. O.: Ludyczny aspekt sztuki istniał zawsze, ale ja należałem do przeciwnego obozu. Kiedy patrzymy na dzieło Leonarda da Vinci, nikomu nie przychodzi do głowy się śmiać. To dramat. Kiedy się patrzy na jego autoportret, widać autentyczną siłę i głębię wyrazu. Rembrandt namalował całą serię niezłych i pięknych portretów, ale takiej mocy nie osiągnął. Tymczasem jedyny autoportret Leonarda to dzieło boskie – stwierdzam to jako agnostyk.

J. K.: Czy sztuka powinna i czy może być tożsama z życiem?

R. O.: W moim wypadku jest prawie tym samym. ŻYCIE I SZTUKA SĄ JEDNOŚCIĄ. Wielu malarzy istnieje w dziele. Ale to istnienie niejako zewnętrzne. Impresjonista „głaszcze pośladki”, ślizgając się po powierzchni, a ja je „robię”. Na przykład taki Ingres... Moja metoda jest czymś najbardziej korporalnym. Performerzy, na przykład, kaleczyli swe ciała. I uważali, że to całkowite oddanie się sztuce. To było niejako zbliżone do mojej metody. Ale te akcje trwały godzinę, dwie. To był jednak spektakl. U mnie to całkowite oddanie się DZIEŁU.

J. K.: Czy sztuka sprzeciwiająca się okrucieństwu winna to okrucieństwo eksponować? Weźmy chociażby problem ludobójstwa i zagłady?

R. O.: To tak jak wojna z wojną. Polacy nauczyli się działać inaczej – nie gwałtownie, jak to spotykało się w historii powszechnej. Występując przeciw licznym okupacjom – rosyjskiej, niemieckiej –  reagowaliśmy zbrojnie. To, co się wydarzyło dzięki Solidarności jest przykładem niesłychanym. To dla Polaków powód do dumy i chwały. Nie można bólu zwalczać bólem, chociażby w sztuce. Nie należy używać metod przeciwnika.

J. K.: Polska sztuka krytyczna pokazuje rzeczy drastyczne, mając rzeczywistość polską za obszar społecznej i politycznej opresji...

R. O.: Wie Pan, kiedyś, za panowania komunizmu, chyba Gałczyński powiedział tak: „Walczę z klerem, a z kim mam walczyć? Z  PZPR-em?”.

J. K.: Cały polski czy zagraniczny front tak zwanej „sztuki feministycznej”...

R. O.: Tak dobrej sytuacji jak teraz, kobiety nie miały nigdy. Pomyślmy trochę o mężczyznach. Kobiety zawsze miały faktyczną władzę. Pochodzę ze skromnej rodziny, ale moja matka była szefem w domu. Ojciec przynosił pieniądze, zostawiał sobie, jak to się określało kiedyś, „zaskórniaki”. My, mężczyźni, jesteśmy dziecinni, bardziej infantylni. Kobiety są matkami, a ojcowie są równi swoim synom.

J. K.:  Co wartościowego pozostało po ruchu awangardowym, rozumianym historycznie?

R. O.: Ani Mondrian, ani Malewicz, ani Rodczenko nie mieli w głowach idei awangardowych. Samo pojęcie jest militarystyczne, także w języku niemieckim. Takie nazewnictwo w sztuce jest niepoważne. Moja postawa jest niejako zaprzeczeniem awangardy, swoistą OSTATNIĄ AWANGARDĄ. Zdecydowałem, że całe życie maluję jeden obraz. Malewicz po swoim słynnym kwadracie zaczął malować coś innego. Nie miał po co idei tego obrazu kontynuować. Gdy umieściłem jedynkę w lewym górnym rogu, TO JUŻ MOJE DZIEŁO BYŁO SKOŃCZONE. Sol LeWitt namalował kwadrat na kwadracie dedykowany Malewiczowi, ale to już takie „hocki-klocki”. Okruchy okruchów.

J. K.: Jak Mona Lisa z wąsami?

R. O.: Tak. Nawet ten gest Duchampa nie jest gestem godnym „boga”. Czasem mamy ochotę atakować świętość. On zresztą był, być może, lepszym szachistą niż artystą. A może powinien zostać szachistą, bo dramat artysty jest czymś niesłychanie złożonym. Jego obrazy były znakomite i szkoda, że nie został malarzem...

J. K.: Czego nie akceptuje Pan w sztuce?

R. O.: Prowokacji, działań wulgarnych, agresywnych, łatwych. W Paryżu przeczytałem wywiad z młodym artystą, który postanowił się wypróżnić w galerii, bo akurat miał na to ochotę. Jeżeli to zaakceptujemy, to akceptujemy wszelkie masakry, obrzydliwości, przemoc i zabijanie ludzi. Sztuka wtedy przestaje cokolwiek znaczyć – cokolwiek przekazywać ludzkości. Ktoś stwierdzi, że Opałka się pieni. Nieprawda. Moja postawa jest przeciwieństwem tego kretyństwa. A ten gest z Altamiry jest fantastyczny. Ten przekaz z przed tysięcy lat unaocznia nam OBECNOŚC CZŁOWIEKA. Swoją metodą nawiązuję do tego gestu i staram się przekazać POZYTYWNE PRZESŁANIE w sztuce. Jak stwierdził Norwid, poeta powinien służyć człowiekowi. Nie prowokować do destrukcji.

Artluk nr 2/2010

powrót