kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Na górze: Christian Boltansky i Jerzy Olek, Paryż, 30.06.2006 r. Fot. Tomasz Natański Na dole: Christian Boltansky, „Kronika wypadków”, Galeria „Foto-Medium-Art”, 1979 r. Fot. Zbigniew Stokłosa
Christian Boltanski, „Chusty Św. Weroniki”, instalacja, 1996. Wystawa „Revenir” w CSW Zamek Ujazdowski. Fot. P. Łubowski
Christian Boltanski, „Przechowalnia Kanada”, instalacja, 2001. Wystawa „Revenir” w CSW Zamek Ujazdowski. Fot. P. Łubowski
NIE JESTEM…
Z Christianem Boltansky’m rozmawia Jerzy Olek

Na ubiegłorocznym wernisażu w Berlinie w Galerii „brot.undspiele”, gdzie otwierana była wystawa z udziałem m.in.: Natalii LL, Christiana Boltansky’ego, Witolda Duniko-Dunikowskiego, Akiry Komoto i moim, znany krytyk szwedzki i dyrektor berlińskiego festiwalu fotografii Jan-Erik Lundström powiedział, że eksponowana na tej wystawie „Kronika wypadków” Boltanskiego z 1973 r. jest bardzo ważną wypowiedzią na temat natury fotografii jako takiej. Z opinią tą w pełni się zgadzam. Tak zresztą została odebrana w Galerii „Foto-Medium-Art” w 1979 r., kiedy to Boltansky wystawił „Kronikę” po raz pierwszy w Polsce. Liczący sto kilkadziesiąt portretów zestaw, ułożony w przypadkową mozaikę, składa się ze zdjęć wyciętych z francuskiego pisma „Detektyw”. Przedstawiają one bohaterów relacji prasowych o gwałtach, napadach, porwaniach i morderstwach. Nie wiadomo jednak, kto jest kim. Pozbawienie zdjęć kontekstu artykułów, które ilustrowały, a nawet odcięcie podpisów, unifikuje je i neutralizuje niejako. Całość sprawia wrażenie sądowej gazetki ściennej albo wręcz albumu „rodzinnego”, nieco niepokojącego, zważywszy na wygląd niektórych osób.

Instalacyjnych realizacji, w których istotną, żeby nie powiedzieć główną rolę gra fotografia, a właściwie niesiony nią przekaz, w swoim dorobku ma Boltansky dziesiątki. Niezapomniane wrażenie robi ta, która pokazana została w 1991 r. na międzynarodowej wystawie „Nowe przestrzenie fotografii” we wrocławskim Muzeum Architektury. Swój „Ołtarz-relikwiarz” wzniósł Boltansky z zardzewiałych metalowych pudełek po herbatnikach, których znaczenie w zestawieniu z portretami anonimowych dzieci stało się zupełnie inne. Całość składa się na przejmujący w swej wymowie pomnik wyrażający martwą obecność nieobecnych dzieci – ofiar Holocaustu. Nieostre, bo powiększone z amatorskich zdjęć młode oblicza o rozmazanych, delikatnych rysach, zdają się być jeszcze bardziej zagubione i bezradne w świetle skierowanych na nie lamp. Zetknięcie z takim ołtarzem może poruszyć do głębi. I znowu nadrzędną rolę odgrywa tu – zdawkowa, nie-artystyczna i wolna od jakiejkolwiek pretensjonalności – fotografia, wprawdzie zachowująca coś z przeszłości, ale zarazem umykająca pragnącej ukonkretnić ją pamięci. Fotografia niegdyś mało ważna, choć przecież indywidualnie spełniona, teraz wbijająca się w zbiorową pamięć uniwersalnym wydźwiękiem.

Kiedy w czasie rozmowy z Boltansky’m, w czerwcu tego roku w Paryżu, zadałem mu pytanie, czym dla niego jest fotografia, odpowiedział: Nigdy nie robiłem zdjęć. Ja ich jedynie używam. Fotografii potrzebuję jako budulca sklejanek rzeczywistych elementów, jakie z sobą niosą. Często sięgam po wycinki z gazet. Nie dość zatem, że nie czuję się fotografem, to jeszcze na dodatek nie uważam, abym w jakikolwiek sposób był związany z fotografią.

Jerzy Olek: Pańska twórczość w różny sposób jest zaszeregowywana. Słyszało się i czytało, że jest pan fotomedialistą, kiedy indziej, że instalacyjnym konceptualistą… Nie zapomnę swojego spotkania przed laty z Becherami. W czasach, gdy okrzyczani zostali jednymi z głównych współtwórców sztuki pojęciowej, w rozmowie ze mną odżegnali się od niej zupełnie. Bernd Becher przypomniał, że w młodości był malarzem związanym z ruchem „nowej rzeczowości”, że tamta idea nadal jest w nim żywa, i że jedynie zastąpił paletę i pędzel kamerą i wreszcie, że ich wspólną twórczość z żoną przyporządkowali konceptualizmowi kuratorzy i krytycy. „To w końcu ich problem” – powiedział. Oni, Becherowie, robią po prostu swoje. A jak pan sam sytuuje siebie?

Christian Boltansky: Nie za bardzo czuję się przynależny do konceptualizmu jako takiego. No, może trochę, rzeczywiście. W końcu zaczynałem uprawiać sztukę  w okresie konceptualizmu i minimalizmu. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z faktu, że określenie „konceptualny” niewiele znaczy, bo każde dzieło sztuki jest konceptualne, więc nie można powiedzieć, że jedno dzieło jest bardziej „konceptualne” od drugiego. Uważam się raczej za artystę dosyć ekspresjonistycznego.

J.O.: Niewątpliwie ma pan swoją własną drogę. Ale jednak do twórczości innych, jak każdy artysta, musiał się pan odnosić.

Ch.B.: Nie wiem. Trudno mi to samemu dostrzec. Jestem artystą końca XX wieku, to znaczy, że używam języka tej epoki i charakterystycznych dla niej środków wyrazu. Nikt w końcu nie jest wyizolowany czy wyobcowany. Na tej zasadzie można bardzo łatwo rozpoznać malarza z końca XVIII stulecia albo z początku XIX. Faktem jest, że jestem blisko związany z historią, w tym z historią sztuki, niemniej sam tkwię we wnętrzu świata malarstwa końca XX wieku.

J.O.: Mówi pan o malarstwie. Tymczasem wielu krytyków uważa, że przede wszystkim odegrał pan wielką rolę w fotografii, sam fotografem nie będąc.

Ch.B.: Jeszcze raz podkreślam: wcale nie jestem fotografem! Zresztą dzisiaj już zupełnie nie posługuję się fotografią. Używam raczej wideo. Tak czy inaczej, moje dawniejsze prace to były collages, w które wmontowywałem zdjęcia znalezione. Prawie zawsze znalezione. W gazetach i gdzie indziej.

J.O.: Czy sięganie po materiał gotowy jest sięganiem po odbitkę z gazety, a więc po materiał medialnie zapośredniczony, znaczący już choćby samą swą strukturą, czy też jest to zabieg, którego sens sprowadza się do wykorzystania dokumentalnego obrazu wyłącznie dla jego tematu?

Ch.B.: Mnie zawsze chodzi o konkretny przedmiot, o niesiony tym przedmiotem obraz, który na ogół przedstawia twarz. Bo ona za każdym razem związana jest z jakimś wydarzeniem, z jakąś historią. Natomiast zupełnie nie interesuję się fotografią jako taką. Dlatego też nigdy nie robię zdjęć.

J.O.: Czy można powiedzieć, że cała pańska twórczość jest wyrazem refleksji nad osobistymi przeżyciami, tak jak z pewnością miało to miejsce w przypadku Kantora?

Ch.B.: Nie sądzę, że dokładnie tak samo. Myślę, że dzieła które robię, stawiają pytania bez dawania odpowiedzi, i za każdym razem pojawiają się pytania, które stawiam samemu sobie. Tylko, że ja zamiast słów używam obrazów.

J.O.: Na ile istotne w pańskiej twórczości są korzenie, z których pan wyrósł? Czy może wpływ na nią ma wyłącznie to, co aktualnie pana otacza?

Ch.B.: Urodziłem się w Paryżu, ale można powiedzieć, ze mam swój kraj marzeń, który jest krajem Europy Środkowej, bliżej nieokreślonym, zaczynającym się w Niemczech a ciągnącym się przez Polskę aż do Ukrainy. Ale to jest bardziej kraj mityczny niż rzeczywisty. Myślę, że jakaś część mojej pracy jest bliska temu, co wydarzyło się i mogło wydarzyć w Europie Środkowej. Z Niemcami włącznie!
Nie mam żadnego związku z Polską, ale gdy wystawiałem w Warszawie, nazwałem moją wystawę „Powrócić” – w rozumieniu duchowym. Jest to oczywiście powrót mityczny, w żadnym razie rzeczywisty. W połowie jestem Korsykaninem, korsykańskim chrześcijaninem, a w połowie Żydem z Odessy. Więc tak naprawdę nie jestem z Polski, co nie zmienia faktu, że Polska pozostaje dla mnie ważnym krajem mitycznym.

J.O.: Można by zatem zapytać, kim pan jest w takim razie?

Ch.B.: Gdybym miał rzeczowo odpowiadać, musiałbym głównie mówić, kim nie jestem.

J.O.: Czy gotów byłby pan przyjechać do Polski znowu z wystawą? Do Poznania, Wrocławia?

Ch.B.: Kiedyś, może…Nie mogę teraz powiedzieć, że potrzebuję tego, czy że chcę. To będzie zależeć od tego, co w najbliższym czasie zrobię.

J.O.:  Nie wyklucza pan jednak takiej możliwości.

Ch.B.: Nie, nie! Jeżdżę czasem do Warszawy – tak dla przyjemności, niezależnie od mojej pracy, po prostu do przyjaciół. Wielu wywodzi się ze środowiska Kantora, dla którego mam dużo szacunku. Jeśli bym miał teraz coś zrobić w Polsce, to raczej byłoby to jakieś przedstawienie, a nie wystawa. W Polsce jest dużo dobrych artystów; robi się u was wiele ciekawych rzeczy, bo też i życie artystyczne jest niezwykle rozwinięte. Znam we Francji polskich artystów, którzy są młodzi i bardzo zdolni. Na przykład jedna z moich byłych studentek wystawia teraz w galerii Foksal.

J.O.: Czy bliskie związki łączyły pana z Romanem Cieślewiczem?

Ch.B.: Tak, byłem bardzo z nim zaprzyjaźniony. Zresztą, mieszkam w tym samym mieście, co on. W Malakoff. Znałem też Alinę Szapocznikow, żonę Cieślewicza, świetną artystkę.

J.O.: Wspomniał pan o możliwości zrobienia w Polsce przedstawienia…

Ch.B.: W zeszłym roku wystawiłem sztukę w Reggio Emilia, we Wloszech, w czarującym miasteczku, niedaleko Parmy. Ma ona związek z hymnem polskim, napisanym właśnie w Reggio Emilia.

J.O.: Może warto przedstawienie to powtórzyć w Polsce.

Ch.B.: O ho, ho! To bardzo miłe, ale niestety dużo podróżuję, jestem dosyć zajęty... Trzeba byłoby czasem... Ale może, kiedyś... Nigdy nic nie wiadomo. Za dwa, trzy lata, jak będziemy żyć... Nieraz trudno planować. Ale póki żyjemy... Jak to się mówi po polsku?

Artluk nr 2/2006

powrót