kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Charles Gaines,. ‘Newer Older’, 1998. 52. Biennale w Wenecji, Arsenale. Fot. P. Ł.
Jake i Dinos Chapman, “Hell”, instalacja, 1999-2000, The Royal Academy of Arts, Londyn, 2000. Fot. O. Sienko
Morrinho Project, 2007, 52. Biennale w Wenecjie, 2001. Fot. P. Ł.
MAŁE JEST PIĘKNE INACZEJ

Roman Kubicki

Dwie nieskończoności towarzyszą ludzkiemu losowi. Jedna wikła go w to, co wielkie, druga – w to, co małe. Błażej Pascal ostrzegał człowieka przed ogromem wszechświata, gdyż ten może go każdej chwili zmiażdżyć i ostatecznie unicestwić. Gdyby był współczesnym biologiem, wiedziałby, że największym zagrożeniem dla ludzkiego życia są mikroby, których nie potrafimy zobaczyć ani wyczuć rękoma. To, co wielkie, staje się coraz większe; to, co małe – coraz mniejsze. Milimetry tworzą centymetry, centymetry – metry (pomijam decymetry, bo nikt już chyba nimi się nie posługuje); metry składają się na kilometry, wśród których rozróżniamy kilometry zwykłe oraz kilometry świetlne, zwane poprawnie latami świetlnymi, z których każdy złożony jest z 9.5 bilionów kilometrów. Milimetry nie tylko niebezpiecznie pęcznieją, lecz potrafią również dzielić się równie niebezpiecznie na mniejsze jednostki - choćby na tysiąc mikrometrów lub na milion nanometrów. Nie wymieniam wszystkich jednostek, bo można je bez trudu znaleźć w Internecie. Wspominam jedynie o  nich, aby do pokrętnych niuansów ludzkiego losu dotrzeć. Twarz nieskończoności czeka na nas zarówno na dnie studni małości, jak i na dnie studni wielkości. Podobnie jest z  przemijaniem, którego świadomość jest głównym paliwem ludzkiego losu. Człowieczeństwo mogło zrodzić się z nadziei na wieczność, ponieważ jest ambitną odpowiedzią myśli na śmiertelność każdego życia.

Sztuka jest wierną sojuszniczką obu tych nieskończoności. Może – rzecz jasna – jak przystało na sztukę tworzoną przez ludzi, wspierać je w sposób jedynie skończony. Z jednej strony, obcujemy z potrzebą monumentalizmu, którą człowiek zaspakaja m.in. za pośrednictwem swych imponujących realizacji artystycznych. W zależności od dziedziny sztuki dzieła imponują w przestrzeni lub w czasie, a najpewniej i bywa, że zachwycają zarazem i  w  przestrzeni, i w czasie. Choć nie potrafię wskazać największej rzeźby (a tym bardziej nie  wiem, czym wielkość rzeźby mierzyć: wysokością, szerokością czy może raczej kubaturą?) ani obrazu o największej powierzchni, to zarazem nie wątpię przecież, że istnieje taka rzeźba i   taki obraz, którym miano takie się należy. Podejrzewam, że najbardziej przestrzenne są opakowania słynnego duetu Christo (Jeanne-Claude i Christo Javacheff). Nie wiem, jaki utwór muzyczny jest najdłuższy, na obejrzenie jakiego filmu trzeba przeznaczyć najwięcej czasu, lecz przecież jest na pewno taki utwór muzyczny oraz jest na pewno taki film. Wielkość budzi w nas respekt. Monumentalne postaci nie muszą prosić nas długo, abyśmy przed nimi uklękli. By być ludźmi, potrzebujemy pokory, którą szczodrze nas one obdarowują.

Żaden człowiek, który chce choćby czasami próbować decydować o swoim życiu, nie składa się tylko z pokory. Są w nim poczucie własnej wartości oraz duma, która nierzadko osiąga stadium pychy. Obawiam się, że potrzebujemy nie tylko wielkości, przed którą moglibyśmy szczerze i uczcicie przyklęknąć, lecz także takiej inności, która chciałaby – lub co najmniej niekiedy musiałaby – uklęknąć jedynie przed nami. Jeśli odbiciem rzeczy wielkich są w  zwierciadle człowieczeństwa rzeczy małe, to odbiciem rzeczy nazbyt wielkich są rzeczy nazbyt małe. Klękamy przed wielkimi piramidami lub rosłymi dębami choćby w tym sensie, że to one wyznaczają standardy wzajemnych relacji: choćby dlatego, że nie lubią na przykład podróżować. To my musimy wsiąść do samolotu, o ile chcemy je zobaczyć, dotknąć i  podziwiać. Z rzeczami małymi nasze współistnienie ma się zdecydowanie inaczej. To nie my musimy być wierni im, lecz one nam. Może dlatego wciąż sprawdzamy je z ich wierności: są przy nas czy nie?

 Miniatury mogą być towarzyszami naszych licznych wycieczek i peregrynacji. Podobizna ukochanej, zawieszona na szyi, nie szczędzi nam rad oraz pomocy w czasie wichury, upału i  śnieżnej zamieci. Bywa, że tylko od nas zależy, czy opuści nas przed swoją śmiercią. Termin „miniatura” nie ma jednego znaczenia. W estetyce oznacza najczęściej obraz małych rozmiarów, najczęściej portret, wykonany na pergaminie, kości słoniowej, metalu albo porcelanie. Jeśli wierzyć podręcznikom, miniatury portretowe rozkwitły w XVI-wiecznej Europie i były popularne w ciągu dwóch kolejnych stuleci. Ludzie zamożni, arystokraci, szlachta i bogaci mieszczanie wykorzystywali je często do prezentowania własnych podobizn w dalekich miastach i krajach. Do wielu ślubów by nie doszło, gdyby oko mężczyzny nie mogło spocząć wcześniej na wykonanym zręcznie (co nie znaczy, że zawsze prawdziwie) portrecie niewiasty, gotowej wyjść za mąż. Pierwsi miniaturzyści – jak informują podręczniki – używali akwarel, później zyskały na popularności miniatury wykonywane na kości słoniowej i szkliwie. Wynalazek fotografii w XIX wieku spowodował zanik tej formy twórczości, aczkolwiek dzisiaj nie brakuje artystów, którzy dzielnie tworzą artystyczne miniatury. Wystarczy w wyszukiwarce internetowej wpisać słowo „miniatura’, by szybko dotrzeć do jak najbardziej współczesnych malarzy, których obrazy stoją na sztalugach zmontowanych z kilku zapałek. Warto by ich zapytać, dlaczego malują tak małe płótna. Podejrzewam jednak, że gdy mówimy o miniaturach artystycznych, to wszystko jeszcze przed nami. Decydujący głos będzie najpewniej należał do artystów bio art, kiedy uda im się z  kagankiem piękna dotrzeć pod strzechy wspomnianych na wstępie mikrobów.

Estetyczne znaczenie terminu „miniatura” niekoniecznie jest dzisiaj popularne. Internet zapewnia, że dominuje to pojęcie miniatury, według którego jest ona pomniejszoną zdecydowanie kopią jakiegoś obiektu, istniejącego w realnym świecie. Można powiedzieć – w języku Platona – że są one ich mniej doskonałymi cieniami, aczkolwiek, wbrew intuicjom filozofa, niekoniecznie mniej od nich trwałymi. W przeciwieństwie do wieżowców WTC, ich miniaturowe kopie wciąż mają się przecież bardzo dobrze. Chłopcy jadą na koniec świata małymi autami; jeśli są odpowiednio zuchwali, towarzyszą im dziewczynki z lalkami, które są martwymi cieniami żywych dzieci. Po drodze mijają makiety miast, z których ojcowie wciąż nie potrafią wyjść, miniatury najbardziej znanych budynków i miejsc, w których ich matki próbują bezskutecznie wypić choćby jedną filiżankę kawy. W świecie miniatur nie ma zazwyczaj porządku i hierarchii. Bywa, że krzywa wieża w Pizie przegrywa swój pojedynek o  powagę reprezentowanej przez siebie historii; bywa przecież i tak, że go wygrywa. Przegrywa wówczas, kiedy jej towarzyszką jest piramida Cheopsa; wygrywa, gdy stoi obok wieży Eiffla.

Mały świat uwodzi równie skutecznie jak wielki. Może dlatego, że go nie ma. Z tego powodu potrafi być i wszystkim, i wszędzie. Przypuszczalnie dzieje się tak dlatego, że jesteśmy pewni jego szybkiego oswojenia i włączenia do bytów, które będą nam wierne i posłuszne aż do śmierci. Jest paradoksem życia, że znajduje siebie zarówno w boleśnie długim poemacie, jak i w niepoważnym wierszu, złożonym zaledwie z kilku słów.

powrót