kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Jerzy Olek, „Reinkarnacja”, obiekt. Fot. archiwum J. Olka
Jerzy Olek, „Pochłaniacz fantomów: Luxus-Bromoza LS 1– naświetlanie”, instalacja. Fot. archiwum J. Olka
Jerzy Olek, „Pochłaniacz fantomów: Luxus-Bromoza LS 1 – wywoływanie”, instalacja. Fot. archiwum J. Olka
RENOWACJA NIEOBECNOŚCI

Jerzy Olek

Podobno fotografia coś zatrzymuje. Rzekomo wyglądy minionych rzeczy – ich czas, który przeminął. Jeżeli jednak do kartek z czarno-białym obrazem się wraca, to nie tyle po to, żeby na nie spojrzeć i zatopić się w nich, ile raczej by sprawdzić, czy nadal jest sens je trzymać. Jeżeli ciągle są, swą papierową obecnością, to tylko dlatego, że utrwalona na nich informacja może być kiedyś przydatna. Wyłącznie informacja, związane z nią emocje już dawno wystygły. Prostsza sytuacja jest z negatywami, zwłaszcza tymi, z których nigdy nie zostały zrobione odbitki. Wprojektowane kiedyś przez obiektyw na pojedyncze klatki strzępy widzialnej rzeczywistości nie doczekały się zaistnienia pozytywowymi obrazami. Zawarte w małych prostokątach obwiedzionych perforacją odciski chwilowych stanów wyimków świata wydają się być potrzebne, jednakże w praktyce okazują się zbędne.

Przeglądając negatywy klatka po klatce, z oznaczeniami Fotonu, ORWO, Agfy i Kodaka, w wielu wypadkach nie poznaję ich zawartości, nie pamiętając – mimo opisu – co właściwie przedstawiają. Ktoś – gdzieś – kiedyś – tam: niepotrzebny, zapomniany, nieobecny nawet jako świetlny frottage, więc niebyły, tak odległy, że niebędący już nawet informacją.

Klatka za klatką, klatka przy klatce, niby chronologicznie ułożone, a przecież osobne, każda zamknięta przezroczystym obrzeżem. Być może jakąś narrację dałoby się wydedukować z ich wzajemnego sąsiedztwa, z egzystowania w określonym ciągu na filmowej taśmie. Ale to tylko dowód mechanicznego następstwa, efekt konkretnej kolejności naciskania spustu migawki. To, co na nich minione, oddziela nieraz od siebie kilka sekund zaprzeszłego czasu. Jednak istotna wtedy kolejność do niczego dzisiaj nie zobowiązuje. Dlaczegóż by więc nie pociąć filmów na pojedyncze klatki, a następnie poukładać je piętrowo, jedną na drugiej, w wielowarstwowy sandwicz? Czy potencjalnie skopiowany z nich obraz byłby pigułką, w której sprasowane zostało pewne kompendium zdarzeń? Czy transparentność zamkniętych w prostokąty scen po walorowym odwróceniu na fotograficznym papierze byłaby dostatecznie interesującą sumaryczną dezinformacją? Taki obraz denerwowałby zapewne bezładną nadinformacją. Ale dlaczegóż by nie?

Czasem zamiast przypadkowej i chaotycznej, lepiej mieć kompletną w swej nieokreśloności wizualność nie do rozpoznania. Może to być wystająca z kasety rozbiegówka filmu, która przed wywołaniem całej rolki łapczywie chłonęła obrazy z otoczenia, w jakim się znalazła. W sposób utajony utrwalała wszystko całkowicie bezpośrednio, bez udziału soczewkowego pośrednika. Swoją czułością brała dosłownie wszelką jasność z dostępnych jej miejsc – tych, z których docierały do niej promienie światła. Po wywołaniu filmu jego początkowy pasek, zawierający bardzo wiele nieodgadnionych wizerunków, jest doskonale czarny, bowiem jest negatywem. Zrobienie z niego metodą stykową fotogramu pozwala zobaczyć ową nieokreśloną wieloobrazowość w pozytywie – absolutnie doskonałą, czystą, białą.

Kiedy już jest gotowa na małym arkuszu fotograficznego papieru pojawia się nowa pokusa – walorowego odwrócenia raz jeszcze. Najprostszą metodą, Talbotypową. Wystarczy na kolejny arkusz papieru światłoczułego położyć dopiero co otrzymany obraz pozytywowy. Po naświetleniu i chemicznej obróbce pojawia się w rezultacie znowu negatyw, tylko że jest on już nieco mniej ostry. Powtarzając proces wielokrotnie, dochodzi się do obrazów skrawka filmu o coraz bardziej malejącej czytelności. Krawędzie paska zanikają, a wraz z nimi – powoli, lecz stale – perforacja. Prawdopodobnie po iluś identycznych operacjach ów szczególny portret odcinka filmu zanikłby zupełnie. Żmudna droga. System cyfrowy stwarza dogodniejsze możliwości. Aby dokonać anihilacji obrazu wystarczy nacisnąć guzik. Nowa technologia syci nas wprawdzie bez opamiętania natychmiastowymi obrazami, ale też pozwala po ich chwilowej obecności na ekranie błyskawicznie po nich posprzątać. Decyzja „usuń” kasuje możliwość powrotu. Inaczej jest z zapisem analogowym. Z klatki filmu, nawet porysowanej czy odkształconej, a więc częściowo zniszczonej, zawsze jeszcze daje się coś wydobyć, robiąc z takiego obiektu na przykład fotogram, ale też skanując go lub ponownie fotografując jako formę przestrzenną. Bezużyteczny już obraz fotooptyczny staje się tworzywem dla zupełnie innej kreacji. W rezultacie powstaje coś, co już nie jest tradycyjnym przedstawieniem, tylko niejednoznacznym w odbiorze obrazem wykreowanym z mechanicznie wykonanej matrycy. Tworzenie kolejnych pięter kreacji – obrazu z obrazu oraz obiektu z obrazu, a z tego obiektu znowu obrazu – niweczy przesłanie pierwotne, zastępując je niczym nieobciążoną nieokreślonością.

Siła kreacji tkwi w jej podatności na przemijanie. Im następuje szybciej i radykalniej, tym efemeryczne oddziaływanie dzieła jest silniejsze. Świadomość, że objawi się ono tylko tu i teraz dodaje wytworowi twórczego ducha szczególnego wyrazu. Nic bowiem tak mocno nie porusza wyobraźni jak zrozumienie, że bieżąca chwila i ujawniony w niej stan rzeczy są niepowtarzalne i za moment znikną zupełnie.

Czas przeistaczania się realnego bytu we wspomnienie mierzony jest nieraz wieloma dziesięcioleciami. Ma to miejsce w wypadku analogowej fotografii, której trwanie niknie stopniowo. Wprawdzie technika starego typu ciągle jeszcze egzystuje, ale jej bycie stało się już zdawkowe. Dawna powszechność występowania zastąpiona zostawała wyjątkowością. Budzi jeszcze zainteresowanie, ale coraz mniejszego grona miłośników, tych, którzy mają do niej szczególny stosunek. Dla większości stała się reliktem.

Artluk nr 1/2015

powrót