kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Kamil Wnuk, Izabela Chamczyk, „Uczulanie na kolor fotograficzny”, „Piroerotomachia”, akcja w ramach 8. Biennale Fotografii w Poznaniu, 2013. Fot. U. Kluz-Knopek
Kamil Wnuk, Izabela Chamczyk, „Uczulanie na kolor fotograficzny”, „Piroerotomachia”, akcja w ramach 8. Biennale Fotografii w Poznaniu, 2013. Fot. U. Kluz-Knopek
PRZYCIŚNIJ GUZIK, A MY ZROBIMY RESZTĘ. KODAK. (BTW R.I.P. IN A.D. 2012)

Urszula Kluz-Knopek

Kartkując poranną gazetę czy Encyklopedię PWN, czytając „Politykę” czy „Vivę”, czy może „Lampę” albo „2+3D”, albo „Arteonoluka” (jeśli akurat leży u fryzjera), właściwie nie wiem, czy otacza mnie rzeczywistość, czy żart. Nie jestem pewna, czy sztuka albo rzemiosło artystyczne, które jest moją pracą, to tylko wlepka w mgnieniu pędzących ludzi. Czy ja to już piksel, czy nadal biologiczna komórka. Dziś siła obrazów jest jednocześnie ogromna i minimalna.

Obrazy są jak słowa, służą do komunikacji. To jest aksjomat. Kilka lat temu, gdy podejmowałam decyzję dotyczącą swojej przyszłości, zdawałam sobie sprawę z mojej ułomności w komunikacji. Bardzo trudno było mi wyrażać myśli słowami, komunikować się za pomocą języka mówionego czy pisanego, tak by nie był potoczną gadaniną. Postanowiłam studiować fotografię, ponieważ język obrazów był dla mnie czytelniejszy, łatwiejszy; używając go czułam się bezpieczniej. W ciągu tych pięciu lat moja umiejętność posługiwania się obrazami zdecydowanie wzrosła. Stały się powietrzem i wodą – były niezbędne do życia. Fotografia jawiła się jako moje osobiste Solaris.

Naiwnie wierzyłam fotografii, która początkowo jawiła się jako zaklinanie śmierci, utrwalanie chwili, zapamiętanie po wsze czasy ulotności. W ten sposób tworzyła się mumia, fototechnicznie powielony człowiek zastygał w czasie. Dziś jestem świadkiem destrukcji tak rozumianej fotografii i przejścia od mumii statycznej do mumii żywej. Obrazy digitalne (te prosto z cyberświata) negują analogię ciała z empirycznym światem, w którym trudno postawić linię podziału pomiędzy obrazami a ich mediami. Postfotografia i cyberświat tworzą sztuczne ciała, nie znające śmierci. To już nie jest tylko zatrzymanie chwili, lecz tworzenie jej, często od podstaw, i rozciąganie w czasie i przestrzeni środowiska wirtualnego (które staje się nowym ekosystemem). To „zabawa” w CyberStwórcę, gra w Kreatora Uniwersum. Jean Baudrillard nazywa współczesne obrazy „mordercami realnego”, biorąc za przykład ciało. Elektroniczne lustra przedstawiają nas takimi, jakimi chcielibyśmy być, jakimi jednak nie jesteśmy. Ukazują nam sztuczne ciała, które nie mogą umrzeć, i realizują tym samym nasze utopie in effigie[1]. Można powiedzieć, że współczesny kryzys obrazowania to przede wszystkim kryzys ciała. I nie wiem, który z nich mnie jako wyuczonego fotografa bardziej boli. 

Dziś bawię się w testy[2] i co z tego mam? Idę do kina i daję oczom możliwość napawania się ogromnym, kolorowym obrazem, podsycanym dźwiękami i podkreślanym mrokiem. Włączam telewizor i daję mu możliwość odtwarzania wielu telewizji, uruchamiam internet i płynę każdego wieczoru przez setki stron. Następna rewolucja, według Žižka, rozegra się w wirtualnej rzeczywistości. Tymczasem dziś otwieram zeszyt i nie potrafię przepisać zdania, które mogłoby być dla mnie na tyle mądre, żebym w końcu coś wiedziała i mogła oprzeć się na jakiejś definicji sztuki, wartości obrazu. Nie widzę nic pewnego, co warte byłoby jakiegokolwiek utrwalenia.

Kultura masowa oraz media są narzędziem do osiągnięcia celu, czyli ułudy zatrzymania czasu i nieskończonego posiadania. Sztuka masowa, której skutecznym narzędziem są fotografie, pełni tutaj kluczową rolę, mówiąc nam czego powinniśmy pożądać, jak pożądać i jak reagować na osiągnięte spełnienie.

Żyjemy w epoce zdeterminowanej przez obrazy, wychowujemy się w kulturze aż nadto wizualnej. Co dzień atakuje mnie tysiące obrazów, próbuje przeżyć wśród milionów ton informacji, segreguję, układam w stosy. Chciałabym nie wciągać, a smakować. Ciągłe patrzenie staje się przymusem. W internecie wszyscy wszystko widzą i wiedzą: mają wiedzę i władzę. Zatraciła się granica pomiędzy wojerystą a podglądanym. Teraz ani jedno, ani drugie nie jest niewinne. Żyjemy w czymś co można by nazwać „wszechwidzeniem”, kompleksem podglądania i byciem podglądanym. Za pomocą, między innymi fotografii, ograbiliśmy się z prywatności. Gdzie jest granica między tym, że my posiadamy obrazy, a obrazy posiadają nas?

Kolekcjonowanie powinno być zajęciem bardzo odpowiedzialnym. Dziś kolekcjonerem (zbieraczem kadrów) jest każdy – i co z tego mamy? Sztuka jest problemem: jest niczyja, jest każdego. Ktoś po nią sięga i traktuje, jak kolor w palecie, jak sampla, jak martwy piksel, który „naprawi” swoja interpretacją, swoim filtrem w Photoshopie. I wpuści w sieć: i jego sztuka też będzie wszystkich, jak wirus. Obrazy to duży problem: w tym, że są i że są tak dostępne, że ich znaczenie zdewaluowało się do rangi powszechnego kurzu. Tak, mamy ciekawsze kłaczki fruwające po podłodze. Lecz nadal, w swej istocie, to kurz. Sztuki nie ma! Sztuka jest! Jak w tym kurzu odnaleźć te drobiny, które mogłyby być perełkami, jak doświadczyć tej Prawdy? Jako ktoś, tak bardzo szanujący obrazy, chciałabym wprowadzić mandaty za bezmyślne „przyciskanie guzika” (za lajkowanie też), choć wiem, że skutek byłby odwrotny. Mogę sobie też wmawiać, że ten instagramowy potop mnie nie dotyczy, bo powinnam umieć odróżniać, wartościować, zapamiętywać fotografie, które są tego warte. Tymczasem moja głowa wypełniona jest stertą śmieci. Nie mogę też się zgodzić na nazywanie sztuką tego, co jest nią definiowane poprzez obecność w galeriach lub podpis „uznanego artysty”. To byłoby niesprawiedliwe. Nie wiem co się dzieje.

Prawdziwa historia z najprawdziwszą bronią

Piątkowa noc, trasa Kraków – Ustroń. Siedzę w autobusie, za mną stoi awanturujący się człowiek. W czasie jazdy obraził wszystkich dookoła. Mniej więcej po godzinie postanowił wysiąść i do w tym momencie nasze spojrzenia się spotkały. Zaczęło się. Najpierw buziaczki posyłane zza okna – grzecznie to ignorowałam. Gdy to nie za skutkowało nabuzowany mężczyzna odsłonił kaburę z pistoletem – na to też nie zareagowałam, bo niby co: miałam zacząć krzyczeć? Na koniec wyjął białego ajfona i zaczął ze spokojem robić mi zdjęcia. Zostałam obita serią „plaskaczy” prosto w twarz. Pokonał mnie moją własna bronią, moim powietrzem, które dawało mi przecież to upragnione bezpieczeństwo.

Artluk nr 1-2/2014

 


[1]H. Belting, Antropologia obrazu, Universitas, Kraków 2012.

[2]Test 1 – Test rozpoczyna się rano, zaraz po przebudzeniu. Nagrywam obraz własnego wzroku od momentu zaparzenia filiżanki kawy do jej wypicia. To jest jakieś pół godziny, kiedy niby przygotowuję śniadanie, niby wyprawiam syna do szkoły, niby przeglądam poranną prasę, ulubione blogi, pocztę czy facebooka. Wszystkie informacje, które do mnie dochodzą są bardzo spersonalizowane (skrzętnie „ustawiam” sobie subskrypcje). Staram się selekcjonować i nie oglądać byle czego.

Po obejrzeniu nagranej rejestracji i podliczeniu wychodzi, że w tym czasie zobaczyłam pół tysiąca obrazów. Obawiam się, że nie byłabym w stanie opisać ani jednego z nich. Wszystko, co zobaczyłam, stało się niewidzialnym czy bardziej niewidocznym.

Test 2 – A gdyby tak zadziałać w drugą stronę i odrzucić wszystkie ataki ze strony obrazów, zbuntować się? Znów wstaję rano, zamykam oczy, gdy przechodzę obok regału z książkami, decyduję się na głodówkę, bo w lodówce jest więcej obrazów niż jedzenia, niepewnie wyciągam koszulkę z szafy sprawdzając po omacku, czy jest bez nadruku, komputera nie włączam, a syna do szkoły odwieźć też nie mogę (te billboardy). Moja walka kończy się po 15 minutach, gdy przegrywam na rzecz Pani uśmiechającej się do mnie niewinnie z opakowania pasty do zębów.

powrót