kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Marian Stępak, „Zbiory”, 7. Festiwal Performance „Koło Czasu”, 2013. Marcin Stachoń, „Obywatel H”, 7. Festiwal Performance „Koło Czasu”, 2013. Fot. S. Miś
Danuta Nawrocka, „Iluzja bezpieczeństwa”, 7. Festiwal Performance „Koło Czasu”, 2013. Michał Kowalski, „Personal Jesus”, 7. Festiwal Performance „Koło Czasu”, 2013. Fot. S. Miś
Kamil Wnuk, „Życie codzienne”, 7. Festiwal Performance „Koło Czasu”, 2013. Agnieszka Zgirska, „bez tytułu”, 7. Festiwal Performance „Koło Czasu”, 2013. Fot. S. Miś
EJ, SZTUKA KONCEPTUALNA, NIE CZEPIAJ SIĘ!

Szymon Bochniarz

Jakoś tak się stało, że z bratem rozmawiam tylko w piątek i tylko po jego treningu. Gdybyście widzieli, jak on kopie piłkę! W ostatniej z rozmów mój brat był prawie przekonany, że performans to taki rodzaj gąbki. Nie wiedzieć czemu, miał rację. Performans przez ostatnie dekady jak gąbka nasiąknął nowymi znaczeniami i kontrowersjami. Ostatnio spuchł do takiej wielkości, że aż zaczął się rozlewać. Ta jątrząca się rana performansu, która z roku na rok przybiera coraz dziwniejsze kształty, od zawsze mnie frapowała. Postanowiłem wytłumaczyć mojemu dziesięcioletniemu malkontentowi, czym jest performans i… miałem nie lada problem. Automatycznie chciałem rzucać nazwiskami, jeszcze bardziej nic mu niemówiącymi terminami i relacjami jeden do jednego z akcji. Wiem, że okazałoby się to wielkim fiaskiem. Mówić o akcjonistach wiedeńskich, że organizowali zbiorowe orgie i przycinali sobie co nie co, by poruszyć mieszczańską obyczajowość, ani nie tłumaczy nic dzieciakowi, ani nie oddaje faktycznego stanu rzeczy. Zmieniłem więc szybko temat na szkołę, ale wiedziałem, że tak łatwo nie odpuszczę. Popytałem w środowisku i właściwie znów zostałem zasypany lawiną terminów zupełnie nieprzydatnych przeciętnemu odbiorcy.

Na szczęście z nieba spadł mi VII Festiwal Performance „Koło czasu” w toruńskim CSW. Dostałem możliwość zbadania sprawy od środka. Bratu obiecałem, że zaleję go relacjami i filmikami z festiwalu; a i nagle okazało się, że cała moja rodzina, włącznie z babcią, chce dowiedzieć się czegoś więcej o tej sztuce. Potem jedna z bliskich mi osób wyznała, że w życiu nie nazwałaby tego sztuką (no chyba że sztuką mięsa). Akurat na Mikołajki, kiedy zaczął się festiwal spadło sporo śniegu, a ja na lodzie w moich błyszczących laczkach czułem się jak prawdziwa primabalerina. Dotarłem jednak, jak zwykle spóźniony i oczekiwałem na donosy rzeczywistości. Kurator i artysta, Marian Stępak, na trzy dni tej imprezy przygotował widzom sporo niespodzianek. Pierwszą z nich był udział bardzo młodych, dobrze zapowiadających się artystów. Szczególnie moją uwagę przykuł dziesięcioletni eksperymentator Abraham Macioszek, który w katalogu wydarzenia sam o sobie napisał: „Technik i poszukiwacz, fan sztuki, o ile ma ona szansę rewanżować mu się ekonomicznie. Aspirant”. Jego akcja, pełna subtelnej wrażliwości otworzyła festiwal. Ubrany w anielskie skrzydła przesmykiwał się między ludźmi i dzielił się swoimi piórami. I już wtedy byłem prawie pewien, że w tym miejscu odnajdę odpowiedź na dręczące mnie pytanie o istotę performansu.

Michał Kokot, kujawski artysta znany ze swojego neurotycznego charakteru i outsiderowego stylu życia, mieszkający na co dzień na zupełnym uboczu, pozwolił nam wniknąć w swoim performansie Barykady na jej drugą stronę. Mieliśmy do czynienia z historią człowieka i twórcy, który po wielu latach aktywnej pracy, odnajduje wyjście z globalistycznego odrętwienia. W skrawkach jego historii, w przedmiotach, którymi się posługuje, w miejscach, obrazach i pieśniach, które są mu bliskie, mogliśmy przekroczyć tą trudną granicę między artystą i odbiorcą, i wniknąć do jej wnętrza. Łańcuch, w którym uczestniczyliśmy, nie był jednak nostalgicznym łańcuchem końców, lecz dającym nadzieję łańcuchem początków. Podobną wymowę miało działanie Natalii Reszki, młodej absolwentki UMK, tworzącej i pracującej w Nowym Mieście Lubawskim. Jej performans zaczerpnięty z estetyki codzienności, wykorzystujący „zwykłe” przedmioty, wzbudził we mnie pewną tęsknotę za arkadią. Na pieńku przy pomocy siekiery, rozdzielała na pół cukierki. Choć na pierwszy rzut oka ta słodka zabawa może wydawać się naiwna, możemy w niej dostrzec rolę kobiety w dzisiejszym społeczeństwie, które często muszą pracować na równi z mężczyznami.

Choć kilka z cukierków wysłałbym chętnie do Wenecji, niektóre miały bardzo anyżkowy środek. Para młodych artystów Tomasz Adamczuk i Agnieszka Zgirska (alfabetycznie pierwsza i ostatnia pozycja w katalogu), okazali się bardziej deltą i łamagą, niż alfą i omegą. Pierwszy, młody doświadczony tancerz i performer, uczestnik wielu mądrze brzmiących warsztatów, zaproponował nam działanie, w którym pozwolił zrobić ze sobą wszystko. I w tym wykazał się największą niekompetencją. Nie dość, że okazało się, iż nie ma nam nic do zaproponowania, to jeszcze, gdy inowrocławska artystka Danuta Nawrocka postanowiła go wziąć ze sobą do Bydgoszczy, jeszcze po całym zajściu pląsał tanecznym krokiem ze swoją wybranką po galerii. Z kolei Agnieszka Zgirska, w sposób zupełnie nietaktowny chciała poruszyć „małomiejskość” uczestników. W przestrzeni performerskiej podchodziła do kolejnych widzów, rozbierała ich i swoimi konwulsyjnymi ruchami pożerała swoją ofiarę, to ustami, to językiem. Niektórzy granic nie potrafią przekraczać z subtelną ironią, a całości splendoru dodaje jeszcze zupełna niekonsekwencja. Podobne zachowanie zaprezentowała nam gdańska artystka Marta Kotwica przez… Skype’a. Dobrze, że było już późno i większość osób zdążyła wrócić do domu. Tego cierpienia postanowiłem jednak oszczędzić bratu.

Nie skupiajmy się jednak na tym, co nie przypadło mi do gustu – choć niesmaczny, przepełniony wyrobami masarskimi i obroną wolności osób homoseksualnych performans Bartka Jarmolińskiego wydawał mi się jeszcze większą ułudą niż wypowiedzi niektórych osób. Cieszyła mnie bardzo obecność zagranicznych artystów z Ukrainy, będącej teraz ważnym centrum politycznym, i odległej Portugalii. Volodymyr Vorbiov, archeolog, przekonał nas do swojej Biografii przede wszystkim swoją niebywałą charyzmą, a Patricia Correa w jednym z działań ze swojego cyklu, poruszyła ważny temat rewolucji, która dzieje się przede wszystkim w nas. Ivka Macioszek, choć amatorka. we Włosach poruszyła temat stereotypu kobiety w świecie. Po krótkiej historii depilacji w różnych kulturach, z maszynką w dłoni zaczęła najpierw depilować siebie, a później mężczyznę. Nowe, świeże spojrzenie na problem miejsca w społeczeństwie i jej zmiany, opatrzone wykorzystaniem codziennych czynności, szybko uświadomiło mi, że performans nie jest – jak często się mówi – zmyśloną, niemożliwą improwizacją artysty, ale poszukiwaniem i eksperymentalnym wykorzystaniem tego, czym posługujemy się ciągle, czyli myślą, słowem i rzeczą.

„Śmierć była pewna, prawie jak sto procent” – pisał w jednej ze swoich książek Miron Białoszewski. Wszędobylska śmierć, która nas otacza i niepokoi, jest ważnym tematem dla artystów. Śmierć kogoś bliskiego boli jeszcze bardziej. Otrzymaliśmy na to niezbite dowody podczas akcji dwójki artystów – Justyny Piotrowskiej i Piotra Kumora. Artystka postanowiła spalić rzeczy swojego zmarłego ojca. Płonący totem i nieopisany ból kobiety, po stracie bliskiej osoby, przebijał mnie na wskroś na równi z mrozem. W płomieniach Justyna Piotrowska znalazła ukojenie. Byliśmy świadkami śmierci w starych dekoracjach, śmierci rzeczy, które powodują jeszcze większy smutek, gdy znajdziemy je przez przypadek na strychu. Piotr Kumor w Krew, pot i łzy, również poruszył temat pustki po stracie, a jego zwieńczeniem była prośba o minutę ciszy. I właśnie ta prośba zniszczyła całą kruchość działania. Śmierć nagle stała się strasznie pompatyczna i napuszona. Nie chodzi przecież o pychę umierania. Łzy w oczach wywołał performans Julii Kurek Koło czasu. Przed publiką artysta zgoliła głowę swojej ciężko schorowanej matki, która od długiego czasu nie wychodziła z domu. Takiej relacji między córką i matką pozazdrościłby niejeden człowiek. Ciężar ten czuję po dziś dzień. Mój brat później też był tym aktem niezwykle oczarowany.

Kurator festiwalu, Marian Stępak, postanowił podejść do swojego działania nieco socjologicznie. Gromadził przez pewien okres wszystkie śmieci, które znalazł w obrębie CSW, wysypał przed publicznością posegregowane wcześniej odpadki i przy pomocy suszarki gromadził je w jednym miejscu. Świetnie podkreślił tym brak kultury i poszanowania miasta, w którym funkcjonujemy. Możemy spokojnie doszukiwać się w działaniu nawiązania do arte povera (zresztą artysta przez długi okres czasu mieszkał w światowej stolicy tego ruchu – we Włoszech).

Mojemu bratu szczególnie podobała się akcja Filipa Ignatowicza, Marcina Szuszkiewicza i… Mariny Abramović. Zbudowali świetną historię o przyjeździe Mariny specjalnie na festiwal do Polski. Marina rzeczywiście przyjechała i zrealizowała działanie The Artist Is Present. Mankament polegał na tym, że Abramović była po prostu gumową lalką. Pełny humoru performans z jednej strony pokazał, jak można czerpać z klasycznych już dzieł, z drugiej strony – obnażył też mit niektórych dzieł. Zastanawiam się, czy ten performans podobał się mojemu bratu przede wszystkim dlatego, że Ignatowicz jest jego imiennikiem, czy jak zwykle odnalazł tam właściwe sobie, sarkastyczne treści.

Dzięki VII Festiwalowi Performance „Koło czasu” w Toruniu, dowiedziałem się od środka, czym tak naprawdę jest performans i czym kierują się artyści. Mogłem bez problemu wytłumaczyć bratu istotę tego gatunku sztuki, a on sam mógł te idee posłać dalej. Wilk był syty, owca była cała. Nie wiem tylko czemu tyle sierści na gąbce pozostało.

Artluk nr 1-2/2014

powrót