kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Szymon Kobylarz, „Superjednostka”, 2007. Fot. Archiwum A. Markowska
Thomas Schütte, fragment wystawy w Museo Reina Sofia, Madryt, maj 2010. Fot. Archiwum A. Markowska
Widz uwięziony w architekturze Moniki Sosnowskiej, Wenecja 2007
MAKIETY I MODELE ARCHITEKTONICZNE
MIĘDZY WIZJONERSTWEM A MAJSTERKOWANIEM

Anna Markowska

Niejaki Wiggin, architekt z kabaretu Monty Pythona, prezentował architektoniczną makietę swojego projektu ewentualnym sponsorom, gdyż na podstawie pomniejszonego modelu łatwiej było mu wymieniać zalety budynku, oddziałując na wyobraźnię zamawiającego klienta. Sponsorzy, mający zamiar zainwestować w dom mieszkalny, dowiadują się – patrząc cały czas na makietę – iż zbudowano tam w dźwiękoszczelnym korytarzu pas transmisyjny z obracającymi się na końcu drogi nożami oraz specjalne rynny do odpływu krwi. Na pytanie, czy architekt ma zamiar dokonać rzeźni mieszkańców bloku, architekt odpowiedział zdziwiony pytaniem: „Czyż to nie pasuje do pańskich planów?” i dodawał, że jego projekt to prawdziwe cudo, w którym na ścianach nie pojawia się krew, a z okien nie wylatują resztki mięsa.   

Wiggin to niepoprawny marzyciel, goniący za najbardziej fantastycznymi pomysłami. Z kolei drugi z architektów, niejaki Leavey, pokazał makietę bloku z 280 mieszkaniami na 28 piętrach; Leavey opisywał zalety żelbetonu i brak łatwopalnych materiałów, ale jego słowom przeczyła rozlatująca się w rękach konstrukcja makiety i powstały pożar. Architekt konkludował spokojnie, iż konstrukcję trzeba będzie jeszcze trochę dopracować. Jednak sponsorzy byli przeciwnego zdania, co wyrażali przy całkowicie rozlatującej się makiecie słowami: jeśli lokatorzy będą wystarczająco szczupli, a pogoda będzie dopisywała, nie trzeba podrażać kosztów. Leavey mógłby spokojnie być polskim Liwińskim: super-maczo z okresu PRL-u – takim, co to zbuduje dom, skonstruuje ciągnik i zawaha się dopiero przy sexy zabawkach, obawiając się lokalnego proboszcza. 

Dwóch architektów z Monty Pythona reprezentuje dwa różne sposoby podejścia do budowania modeli architektonicznych: pierwszy pragnie wcielać w życie najbardziej szalone, wizjonerskie pomysły i iść za swoimi  marzeniami, drugi jest rodzajem majsterkowicza (bricoleur), kreującego swoje pomysły na podstawie tego, co ma w zasięgu ręki. To oczywiście nie znaczy, że majsterkowicz nie może zostać opanowany przez marzenia, jednak generalnie trudno szybować w chmurach, goniąc fantazmaty i jednocześnie twardo stąpać na ziemi.

Robiąc makiety miast, budynków, osiedli czy modele bitew, widz stawiany jest w komfortowej pozycji kogoś, kto jest w stanie zdobyć pełną wiedzę i władzę – skala i proporcje 1:100 lub 1:200 powodują bowiem, że wszystko ogląda z góry, z pozycji kontrolera i nadzorcy.

Przyjrzyjmy się zatem najpierw wizjonerom, którzy nie omieszkali zażartować z idealnego dostępu i oglądu do świata. Bo w jakiej pozycji stawia nas oglądanie z góry piekła? Samego Lucyfera? Najokropniejsza makieta świata to bowiem nie cudowna rzeźnia – arcydzieło niejakiego Wiggina, ale apokaliptyczne „Fucking Hell”  braci Jake’a i Dinosa Chapmanów: tyle krwi, przemocy i zwłok nieboszczyków nie znajdziemy nigdzie indziej, choć ów Wiggin bardzo się przecież starał. Nie miał jednak szczęścia napotkać takich miłośników i mecenasów swojej twórczości, jak chociażby Charles Saatchi czy François Pinault, a przede wszystkim jego wizja nie była aż tak śmiała! Wszak wykonać makietę piekła to trochę tak, jak ścigać się z artystycznymi wizjami Dante Alighieriego i morderczymi planami Adolfa Hitlera jednocześnie. Sardoniczny dowcip Chapmanów spowodował, że występuje tam Hitler, jednak w roli artysty: spokojnie maluje obraz rozłożony na sztalugach pośród okropności wojny dokonywanych przez 30.000 nazistowskich figur i ich ofiar. Wszystkie sceny rozgrywają się w dziewięciu szklanych prostopadłościennych gablotach, tak jakby zło tego świata dało się zamknąć na muzealnej wystawie. Czarny humor i obsesja ciemną stroną ludzkości łączy się u Chapmanów z wyzwaniem rzuconym temu, co niewyobrażalne i przez to nieprzedstawialne. Chapmanowie pokazują szwy swoich pomysłów: chłopięce zabawy w wojnę, zobaczone obrazy...Tak jakby mówili za Didi-Hubermanem, że choć posługiwać się możemy tylko tym, co konwencjonalne, to docierać musimy do obrazów „mimo wszystko”, nadawać kształt niewyobrażalnemu. Fenomenalną wystawę Chapmanów przygotował niedawno śląski Festiwal Ars Cameralis: kto nie widział „Fucking Hell” w londyńskim White Cube ani w Wenecji u Pinaulta, mógł po prostu pojechać do Katowic do galerii Rondo Sztuki i zobaczyć inne ich dzieła na świetnej wystawie „W królestwie bezrozumności”.

Wizjonerstwo Anny i Patricka Poirier opiera się często na utopijnych pomysłach Ledoux i Boullée. Wymyślają archeologiczne wykopaliska i nieistniejące cywilizacje, wykonując plastyczne mapy i trójwymiarowe modele nieodkrytej i jeszcze niezaistniałej przeszłości, tak jakby przeszłość była jedynie konstruktem naszych przekonań. Podobnie Charles Simmonds uświadamia archeologiczną fikcję i zdecydowany dystans do dyskursów naukowych. Nauka przemienia się niezauważalnie w sztukę, w koncepcję, w estetyczny obraz... To, czego nie wiemy, zmienia się w to, co wiemy na podstawie dzisiejszych porównań i dzisiejszych doświadczeń.  Model nie mógł kiedyś był dziełem sztuki – przesunięcie go do tej kategorii pokazuje, jak artyści polemizują z rzekomo wszystkowiedzącymi naukowcami. Thomasa Schüttego natomiast trudno związać zarówno z wizjonerami, jak i majsterkowiczami – z pierwszymi łączy go rozmach i skala produkcji, z drugimi brak poczucia pełnej satysfakcji. Jego modele są jak słowa, które straciły swoje znaczenie – puste i obce, jak widma.

Po stronie „brikolerów” mamy zdecydowanie więcej Polaków. Nie powinno to nikogo dziwić, wszak majsterkowanie było do niedawna umiejętnością, bez której nie dało się przeżyć. Mężczyźni budowali szopy na działkach; Adam Słodowy i jego telewizyjne lekcje majsterkowania to dziś już klasyka. Monika Sosnowska, choć ten niedawny świat zna już chyba tylko z opowiadań, przechowuje w swojej sztuce tak ciepło, jak i koszmar tamtych lat. Oglądamy to z łezką w oku, a czasem ze strachem – gdy wkroczymy do wnętrza modeli budowli, labiryntów, modernistycznych bloków i przemyślnych, choć pozbawionych przez artystkę funkcjonalności, konstrukcji. U Sosnowskiej nie ma mowy o panowaniu nad przestrzenią – modele są często tak duże, że łapią nas w pułapkę, zostajemy zakładnikami odgórnych koncepcji. To cenna nauka!  Do pozornie innej tradycji odwołuje się Janek Simon – jego nieudany, powykrzywiany model domu letniego nie odnosi się do wielkich upadłych koncepcji modernizmu, ale do ich obrzeż, gdzie funkcjonowały dzieła, które nie pretendowały do wielkości, a które były swoistą odtrutką na „wielkie plany” urbanistów i architektów. W 2006 roku Monika Sosnowska pokazała w nowojorskiej MoMA „Makietę dziury” zrobionej w suficie; był to po prostu gruz na podłodze, jaki powstał po wykonaniu dziury. To z kolei uświadamia nam, że makiety robimy obiektom „godnym” i „szacownym”, jakbyśmy z upływem czasu nie nauczyli się, co pozostaje z tej aury szacowności... Szymon Kobylarz na katowicką Superjednostkę patrzył z gniewem, symbolicznie paląc ją, podobnie zresztą jak niszczona była w realu przez swoich mieszkańców (ostatnio została spektakularnie zrewitalizowana, może pod wpływem artysty?). Co prawda modele miały być światem idealnym – ale tu właśnie wkraczał czarny humor artysty. Zdewastowana Superjednostka to już nie model w idealnym czasie, a właściwie poza czasem, ale model włożony w konkret ludzi, czasów, miejsca i lokalnych frustracji. Inne cudo architektury mieszkaniowej tamtego czasu – gdański falowiec, przerobiony został przez Julitę Wójcik na model wykonany na szydełku. Falowiec zyskał niemożliwą do zrealizowania w rzeczywistości przytulność i intymność przestrzeni, ale stał się też komentarzem do licznych koszmarnych przeróbek betonowych bloków, przez dodanie ozdóbek czy kiczowatych kolorów, byle było „swojsko”. A to swojsko oznacza – bez elementarnego poczucia piękna.  Kama Sokolnicka także używa „niepoprawnych” materiałów i zamiast wielkich narracji, wprowadza w swoje niby-modele mikronarracje, na przykład rodzinne. Maciek Kurak miał jeszcze inny pomysł na makietę bloku przy Puszczyka 20b. Model postawiono tuż nieopodal oryginału i był tylko nieco mniejszy od prawdziwego bloku. Nie pozwalało to na idealny, pełen wyższości ogląd – choć nieco mniejszy, model nadal dominował i nie dawał się skonceptualizować, stając się niezręcznym obiektem, problemem, z którym nie wiadomo, co począć. I to jest chyba dobre podsumowanie: makiety wykonywane dzisiaj przez artystów czasami boleśnie uświadamiają, jak niegdysiejsze marzenia stają się rzeczywistością. A marzenia, tak jak wszystko – bywają straszne, głupie, a nawet żenujące. Idealny świat makiet rzucony w prawdziwy świat, znakomicie obrazuje grozę naszych marzeń.

Artluk nr 1/2011  

powrót