kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Teresa Murak i Mateusz Rembieliński, fragment „Partytury na czas i miejsca”, chorągwie – kadr z filmu „Lady’s Smock” (1975) oraz zdjęcia żurawi ze Stoczni Gdańskiej. Fot. Archiwum T. Murak
Teresa Murak i Mateusz Rembieliński, fragment cyklu „Dzieła lęgną się w szczelinach rzeczywistości”, CSW Pole Mokotowskie, Warszawa, 2004. Fot. Archiwum T. Murak
Teresa Murak i Mateusz Rembieliński, fragment cyklu „Dzieła lęgną się w szczelinach rzeczywistości”, CSW Pole Mokotowskie, Warszawa, 2004. Fot. Archiwum T. Murak
OTWARCIE NA WSZELKĄ WZAJEMNOŚĆ

Z Teresą Murak rozmawia Michał Mencfel

Michał Mencfel: Proponuję, byśmy na początek porozmawiali o rzeźbie, o problemach dla rzeźby zasadniczych, o tym, co w ogóle znaczy być rzeźbiarzem i przede wszystkim, czym jest materia rzeźbiarska, tak przecież ostentacyjnie ujawniająca się w twoich pracach. Czy zadaniem rzeźbiarza jest poddać się materii, czy z nią zmagać? Odnaleźć w niej formę czy nadać jej formę?

Teresa Murak: W rzeźbie i sztuce w ogóle szukam harmonii. Oczywiście, wykorzystuję materialność i zmysłowość, ale istotna i bardziej interesująca jest dla mnie ta druga warstwa, niematerialna. Można powiedzieć, że rzeźbienie to jest jak objawianie miejsca przemienienia, czyli procesu, w którym tworzenie i poznanie są tożsame, są jednym. Właściwie interesuje mnie to, co jest niewidzialne. Każdorazowo chcę przekraczać materialność, by unaoczniać to, co niewidzialne, poszukuję obszaru duchowego, a nie uroku powierzchowności. Zarazem poznanie ma taką właściwość, że im więcej poznajemy, tym więcej mamy do poznania. Obszar niepoznany rozrasta się proporcjonalnie do poznanego. Ja to poznawanie oddaję ludziom.

M. M.: Materia, z jakiej wykonane są twoje prace jest często uboga, niepozorna, ale przy tym dynamiczna i nietrwała. Czy pracując w takim materiale, można powiedzieć, że oto rzeźba jest, czy tylko, że staje się lub może przemija? I czy przeznaczeniem rzeźby (sztuki) nie jest trwanie?T. M.: Nie. Przeznaczeniem sztuki jest życie, doświadczanie. Rzeźba jest wtedy, kiedy jest serce, oczy, dotyk. Nigdy nie miałam pokusy zmagania się z czasem. W ogóle nie mam do czasu żalu, nie mam nawet takiej tęsknoty. Mam natomiast takie odczucie, że wydeptuję jakąś ścieżkę, że przez coś się przedzieram… Mój czas biologiczny jest tu oczywiście bardzo ważny, jak również to, co ja ze sobą robię i co świat ze mną robi, ale mam nadzieję, że jakaś ścieżka zostanie.

M. M.: A gdzie w twojej sztuce – osobistej, intymnej, cichej – jest miejsce odbiorcy?

T. M.: Odbiorca jest obecny w każdym momencie mojej twórczości, odwołuję się do jego wyobraźni. Właściwie oddaję mu wszystko, nie ukrywam się – jak robię, to robię, jak idę, to idę, jak sieję, to sieję. Może najważniejszym odbiorcą moich prac, a nawet ich współtwórcą, jest dla mnie mój syn. Jego stosunek do świata, do sztuki, do religii, do Boga bardzo jest dla mnie ważny i inspirujący. To jest osoba, która w istotny sposób uczestniczy w moim tworzeniu. Ale w ogóle zagarniam ludzi do współtworzenia. Na przykład wówczas, gdy zrobiłam dwukilometrowy zasiew wzdłuż torowiska w Warszawie. Można było oglądać jak rośliny kiełkują, rosną, dojrzewają, przez cały rok ludzie jakoś to przeżywali. Oczywiście w końcu to zmarniało, ale zostało w pamięci, a to jest ważne. To, że udało się tę rzeźbę wtedy zrobić było zbiegiem okoliczności. Polska wchodziła do Unii, był jakiś zjazd antyglobalistów, ekscytacja, napięcie… Szłam, rozdawałam nasiona, zapraszałam, rozmawiałam z ludźmi. A urzędnicy poszli ze mną na ten flirt, bez zabezpieczenia zupełnie. To tworzyło fajną przestrzeń i sprawiłam ogromną radość wielu ludziom. Albo praca, którą właśnie przygotowuję: dla niej odbiorca jest zupełnie kluczowy. Jej istotą jest pulsujący, wewnętrzny obraz. Latem tego roku chcę zrobić wielką balię o lustrzanym dnie, którą wypełnię wodą. Stanie ona na rozległym terenie, zupełnie pustym. W wodzie, na której będzie pływał mój kolejny zasiew, będzie się odbijało niebo. Ludzie przychodząc, będą zaglądali do tej balii i będą widzieli swoje oblicze na tle nieba i wśród zieloności. Obraz, który powstanie, gdy ludzie będą się pochylali nad powierzchnią wody, to będzie wgląd do wnętrza poprzez oblicze swoje i osób współtworzących. Właściwie bardzo proste, ale mi o taką prostotę chodzi.

M. M.: Gdy sięgnąć do tekstów krytycznych poświęconych twojej twórczości, zwraca uwagę po pierwsze szczególna stylistyka wielu wypowiedzi – poetycka, niekonkretna, po drugie charakterystyczna dla nich ucieczka w biografizm...

T. M.: I geografizm… Bzdura. Mieszkam od trzydziestu lat w Warszawie, w takim miejscu, które jest cholernie obciążone. Oczywiście, mam jakąś wrażliwość na dotyk ziemi, rozpoznaję wiatry, ale dotyka mnie to, co jest tu i teraz. Inspiruje mnie rzeczywistość. Funkcjonuję przy tym trochę jak kot, czaję się, nagle skok, coś tam zeżrę, wchłonę, trawię… Większość osób, które z urzędu zajmują się pisaniem o sztuce jest trochę jak wychowawcy w domach dziecka – mówią dzieciom „stąd dotąd i koniec”. Krytycy mają ogromną rolę do spełnienia i czasem tą rolę spełniają, tworzą, kreują. Trzeba uważać z kim się rozmawia…

M. M.: Skoro jednak już został przywołany wątek biograficzny, może cofniemy się na chwilę do przeszłości, do początku lat 70., czasu pierwszych zasiewów i „Procesji” w przestrzeni publicznej. Jak wspominasz te wydarzenia?

T. M.: Kiedy wyszłam pierwszy raz na Krakowskie Przedmieście [w 1974 r.] – byłam wówczas jeszcze studentką – to radość, którą dałam sobie i ludziom była cudowna. I ta radość, że natura, że Opatrzność obdarzyła mnie deszczem i że strażacy czasem mnie polewali wodą… To było tak, jakby wszyscy się cieszyli. Było w tym coś wspaniałego, ta radość we wspólnocie, która się wtedy stworzyła. Gdy w pierwszym wywiadzie po „Procesji” zapytała mnie Hanka Krall, po co ja to właściwie zrobiłam, odpowiedziałam: bo wiedziałam, że ludzie się ucieszą.

M. M.: Nie wszystkich twoja akcja ucieszyła. Byłaś represjonowana przez władze jako „niepoprawnej politycznie”, a twoje działania wypchnęły cię niejako poza „główny nurt” polskiego życia artystycznego lat 70. Czy ów aspekt buntu, sprzeciwu, odrzucenia, którego dopatrzono się w „Procesji” był zamierzony?

T. M.: Istotne było dla mnie wyjście z tych gnuśnych, nudnych, smętnych malarskich pracowni. Nie przejmowałam się tak bardzo, że to może wzbudzić sprzeciw. Wiedziałam, że oto podejmuję ważną decyzję. Chciałam przestrzeni, kontaktu, rozmów. Nagle ulica zaczęła być dla mnie teatrem. Kiedyś, pamiętam, przed Bożym Narodzeniem, szedł człowiek z drzewkiem zawiniętym w papier i wzbudziło to taką grozę policjantów, że pomyślałam: Boże, to fantastyczne. Ale dość tej historii…

M. M.: Dobrze. Zresztą, aspekt polityczny twojej sztuki jest nieoczywisty, za to religijny – chyba tak. Czy tworzysz sztukę religijną?

T. M.: Moje pierwsze świadome dzieło, powstałe w szkole na zadany temat, to była praca „Król jedzie”, przedstawiająca Pana Boga i chmurę. Miałam wtedy 14 lat. Teraz z kolei chciałabym zrobić taką pracę: ogromny krzyż z warszawskiej ziemi z mojej parafii. To tu padły papieskie słowa „niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi”. Tę ziemię chciałabym wyrwać i postawić jako krzyż. Duszą mojej sztuki jest chyba miłość, istota religii chrześcijańskiej. Zostałam wychowana w tej części świata, pobierałam edukację katolicką i myślę, że w jakiś sposób zgłębiam tę religię. Zgłębiam chrześcijaństwo, dlatego że to jest bardzo wielka przestrzeń i naprawdę wszystko w niej można znaleźć. Tak jak owa radość, o której mówiliśmy: dzielenie się radością z drugim człowiekiem, obdarowywanie go, jest podstawą religii chrześcijańskiej i nauczania Kościoła. Prace mają tworzyć dobro, mają powodować dobro, wprowadzać człowieka w pewną magię albo umożliwić, by tak jak we mgle zgubił się na chwilę i zapomniał o wszystkim.

M. M.: Wspominałaś o ścieżce, którą wydeptujesz. Gdy oglądasz się wstecz, jaka ona jest – prosta czy raczej pogmatwana? A może podążasz już teraz zupełnie inną niż ta, od której zaczęłaś wędrówkę artystyczną?

T. M.: Chyba w ogóle tak strasznie dużo nowego nie wymyślamy, wiele sprowadza się w końcu do ponownego odkrywania tych samych rzeczy. Coś tam sobie myślałam przy robieniu pierwszej dziury w ziemi w 1974 roku i podczas pierwszych zasiewów, o jakimś strumieniu, który jest transcendentny – i daleko od tego nie odeszłam… Teraz, bardziej niż niegdyś, trenuję w sobie pokorę. Tak jak dawniej, wciąż nie dbam specjalnie o to, by wysyłać komunikaty bardzo mocne, precyzyjne i określone, by, na przykład, stworzyć sobie stronę internetową. Raczej od pewnego czasu wręcz obnoszę się z czymś, co nazywam otwarciem na wszelką wzajemność. To otwieranie się trwało dość długo i wymagało sporo pracy, ale zaowocowało różnymi doświadczeniami, także bolesnymi. Niemniej, wiele się dowiedziałam. Zawsze miałam w naturze coś takiego, że znajdowałam dla siebie przestrzeń, że tworzyłam swą przestrzeń, natomiast teraz staram się tę przestrzeń oddawać.

M. M.: Jesteś aktywna nie tylko jako artystka, lecz również, nawet jeśli tylko sporadycznie, prowadzisz działalność dydaktyczną. Na czym ona polega?

T. M.: Czy ja wiem, na czym polega? Starsi mają takie skrzywienie, że występują czasem z pozycji autorytetu, że chcą tę pozycję wykorzystać. Ja się po prostu cieszę, że zdarzają mi się relacje z młodymi ludźmi. Nie tyle odpowiadam na ich pytania, co stawiam swoje. Czasami te pytania są wspólnymi pytaniami. Gdybym była profesorką i musiała oceniać te prace, byłoby to odpowiedzialne w inny sposób. Natomiast tak ma to większe znamiona wolności, takiego flirtu, czasami krótszego, czasami dłuższego, czasami przeżycia razem czegoś, a czasami stworzenia wspólnej pracy. Nie jestem tym młodym ludziom do niczego potrzebna, toteż cieszę się, że są, że możemy sobie popatrzeć w oczy, że moje prace są dla niektórych ważne czy inspirujące. Zresztą, czy te prace są w ogóle jeszcze moje? Przecież dzieła tylko przez nas przechodzą, podobnie jak dzieci, potem usamodzielniają się, autonomizują. I tak jest dobrze – co tu trzymać dla siebie.

Artluk 4/2008  

powrót