kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Sławomir Marzec, „Leczenie kamieni”, szyba, kamienie, 2019. Fot. archiwum autora
Tomek Kawiak, „Ból Tomka Kawiaka”, akcja bandażowania drzew przyciętych na ul. Narutowicza w Lublinie, 1970. Fot. Archiwum T. Kawiaka
Paweł Łubowski, „Badanie lepkości płynu w Warcie, Powódź”, kadry z filmu, Super 8, 1979. Fot. archiwum. S. K. Artes
MIĘDZY NATURĄ I BEZKULTURĄ

Sławomir Marzec

Trzeba mieć sporo odwagi, aby – jak obecnie redakcja Artluka – w dzisiejszych czasach profilować numer pisma tematem natury. Z jednej strony bowiem mamy ociekający rewolucyjnym żarem tłum wyznawców konstruktywizmu kulturowego, skandujący, że nie ma żadnej uniwersalnej natury, i że wszystko co społeczne (a i indywidualne) jest naszym przygodnym produktem. Z drugiej strony jawi się równie żarliwy tłum obrońców niezmiennej natury. Spór i ognistość nastrojów narasta, dzięki czemu oponenci wspólnie eliminują z przestrzeni publicznej „wszystko inne”. Według ich logiki, jeśli nie jesteś za lub przeciw, to jesteś nikim.

Oczywiście: dawno porzuciliśmy poziom racjonalności konfliktów społecznych, a ściślej mówiąc, nigdy go nie osiągnęliśmy. Teraz zaś wystarcza już samo jego symulowanie, czyli opakowywanie naszych jadów w pseudonaukowe terminy. W każdym razie stawianie pytania o naturę, o jej sens i znaczenie siłą rzeczy sytuuje nas w strefie niczyjej, czyli w sferze wielostronnie przelatujących „kulturowych wytworów” (czytaj: obelg, złośliwości, gróźb). Niejaki Richard Rorty (pisze niejaki, by uniknąć zżymania konserwatywnych zębów) twierdził już przed laty, że dzisiejsza skomercjalizowana kultura jest właściwie w całości pochodną naszej chciwości. Twierdzenie te należy skorygować, bo poprzeczka radykalizmu poszła w górę. A dodatkowo pojawiło się zjawisko krajów posttotalitarnych, gdzie rujnacji po „siłach światła i postępu” nie zastąpiła kultura, a tylko jej liche blichtry, pozorowania i erzace. Czyli: bezkultura. Kultura bowiem jest żywym efektem nawarstwiających się doświadczeń, refleksji i przeróżnych ludzkich współzależności, które razem konkretyzują się w nawyki i obyczaje, a później w instytucje i prawa. Jedynie w obrębie post/marksizmu kulturę można projektować zza stołu czy raczej z kanapy. I potem eliminować w realu wszystko to, co do projektu nie pasuje. Tak więc uwzględniając powyższe, wypada stwierdzić, że nasza przestrzeń publiczna jest już generowana nie tyle chciwością, co po prostu pazernością. A wszystkie te tzw. jakości, wartości, idee, emancypacje, rewolucje i wolności to tylko glamour i parawany. Oczywiście sporo w tym mojego żalu i ironii, ale doprawdy byłoby prościej i uczciwiej, abyśmy w ogóle przestali mówić o wartościach i czymkolwiek innym, niż nasze interesy. Bo, aby o nich mówić, trzeba mieć najpierw przestrzeń publiczną generowaną kulturą, a nie bezkulturę, gdzie wszystko nieustannie zamienia się we wszystko zależnie od okazji, potrzeby czy kaprysu. Gdzie każdy dureń nieustannie redefiniuje „prawdę”, a każdy łobuz „dobro”. Gdzie emancypacja co chwila przemienia się w opresję.

Oczywiście nie ma tu miejsca na szczegółowe wywody, więc skrótowo rzecz ujmując: wobec natury mamy dwa podstawowe podejścia. Pierwsze: natura jako niedościgły wzorzec harmonii. Pamiętam sprzed lat wideo nestora naszej awangardy, który siedząc na tle łąki, głosił pochwałę różnorodności form życia tam kwitnących w poczuciu wzajemnego poszanowania i szczęścia. Kadr nie był najlepszy, więc trzeba było się trochę domyślać owych złożonych woni nektarów, poszumów traw, radosnych klekotań i treli w blasku słonecznego dnia. Idea powszechnej harmonii pozostaje nieodmiennie w repertuarze moich nostalgii, lecz gwoli prawdy należy przypomnieć podstawowe fakty. Otóż łąka, nawet bez hobbesowych wilków i krokodyli, pozostaje polem bezlitosnej walki. Rośliny dosłownie podżerają się wzajemnie i wykańczają. Kto posiada dłuższe korzenie, ten wychłepta minerały i wydusi konkurencję. Każda łąka w pewnym momencie dochodzi do monokultury, która finalizuje się wyjałowieniem. Po nim znów przelotny okres „różnorodności”. Stąd też druga postawa – bardziej pragmatyczna – identyfikująca naturę z walką. Każdy każdego chce tu zeżreć i wydalić. A przynajmniej tylko to drugie (obecnie nazywa się to często no-platforming). Natura w tym ujęciu oznacza konkurencję bez reguł. Kultura miała wprowadzać te wszystkie sztywne kołnierzyki, owo „ę” i „ą”, aby wspólnymi siłami hamować nasze mordercze popędy, które sztucznie miały nas cywilizować tymi nudnymi konwencjami, wartościami i ideami. Postęp tutaj oznaczał więc narastającą sztuczność, aktywne zapominanie natury. Oczywiście: żadne z obu podejść nigdy nie zwyciężyło do końca. Zawsze byli ci, co jak Jan Jakub odwoływali się do pierwotnej natury, której harmonię można odzyskać jedynie niszcząc „kagańce” cywilizacji, jej instytucje, prawa, a przynajmniej obyczaje. A z drugiej strony - ci, którzy chcieli porzucić materialność tego świata w skrajne idealizmy, a dziś – w wirtualne symulacje i „projektowania”.

Obecnie wydaje się, że zasada walki wszystkich ze wszystkim o wszystko wygrała. Ostatecznie i definitywnie. Dziś piłkarz na boisku walczy o piłkę. Uczeń walczy o lepszy stopień. Rano żona wysłała mnie do warzywniaka, abym tam wywalczył kilogram ziemniaków i 3 papryki. Oczywiście to spuścizna logiki spektaklu, która naszej codzienności chce dodać poloru kosmicznego dramatu i takiegoż heroizmu. Może jednak spróbujmy sobie przynajmniej wyobrazić przez jedną chwilę świat, gdzie piłkarz biegnie do piłki, a ja nie walczę w warzywniaku o kilogram marchewki, a tylko po prostu dokonuję aktu zakupu. Nabywam ziemniaki drogą kupna. Kultura bowiem polega tak naprawdę na obniżaniu poziomu agresji, aby umożliwić racjonalność społeczną. Niestety, obecnie niemal nikt dzisiaj nie chce być racjonalny, a tylko potęgować kociokwik, aby pod jego osłoną żądać kolejnych przywilejów. Przywołam tu moje niedawne boje z kampanią hejtu po kuratorowanej przeze mnie wystawie „Chcę być kobietą”. Trochę czasu mi zeszło, zanim się zorientowałem, że moi oponenci na Facebook`u  nie tyle nie rozumieją tego, co piszę, ale nie chcą tego zrozumieć. Bo im się nie opłaca. Bo równość dla nich to… akceptacja ich przywilejów.

Poza dwoma wspomnianymi ujęciami natury – jako harmonii lub walki – istnieje trzecie: obojętność. Otóż wirujące gwiazdy mają nas w nosie. Podobnie harcujące trzmiele. Wobec obojętności świata na nic zdadzą się nasze słuszne żądania szczęścia, jak i potępianie niesłusznych nieszczęść. Właściwie jedyną sensowną odpowiedzią wydaje się być zachowanie spokoju. Stoicy wołali zatem o apatheję, a przynajmniej ataraksję, mędrcy Dalekiego Wschodu radykalizowali to do poziomu nirwany, a albigensi do endurii – oj, tego ostatniego nie polecam! Raczej namawiałbym na wyzbyty złośliwości i furii, czyli właśnie niepolityczny namysł oscylujący między dążeniem do zachowania spokoju a zdolnością unikania zobojętnienia. Zatem spokojna, nie bojąca się paradoksów troska?... A czemuż nie? A w praktyce: reprodukuję między innymi swój produkt, który przy okazji II edycji Zmysłów Ogrodu Saskiego Lublin pojawił się niedawno na tamtejszej trawie. Duża szklana tafla, na niej „wyleczone” kamienie i podpis: „Kiedyś byłem świadkiem samoistnego pęknięcia kamienia. Zdarzenie to było tak pozbawione znaczenia, że stało się dla mnie wyzwaniem. Postanowiłem «leczyć» znalezione pęknięte kamienie. Wykorzystałem je w wystawie «Re/konstrukcje 1998». Kilka z nich przetrwało do dzisiaj, leżąc zimy i lata w moim ogrodzie”.

Ps. Oczywiście ostatni akapit to rodzaj autopromocji, który ma wszakże uzmysłowić, że poza daremnym sporem między naturą i kulturą wciąż pozostaje jeszcze coś takiego jak bycie sobą. I to jest prawdziwe wyzwanie, a nie chowanie się za maskami stadnych tożsamości.

powrót