kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Sonia Falcone (Boliwia), „Campo de color”, instalacja z pigmentów, 2012-2013. Dzięki uprzejmości artysty i Bienal de Montevideo. Fot. P. Zawałkiewicz
Paweł Althamer, „Wenecjanie”, instalacja z 90 rzeźb, wystawa w Arsenale, 2013. Dzięki Fundacji Galerii Foksal. Fot. K. Radomska
Eva Kotátková, „Asylum”, insalacja, Mied media, 2013. Gardini. Fot. K. Radomska
BIENNALE 2013
W TYM SZALEŃSTWIE JEST METODA?
SUBIEKTYWNE NOTATKI Z 55. WENECKIEGO BIENNALE

Natalia Cieślak

Weneckie biennale rzuciło w tym roku uczestnikom dni prasowych prawdziwe wyzwanie: kazało im się nie tylko skonfrontować się z tysiącami prac artystycznych, reprezentujących to, co aktualnie dzieje się w sztuce, ale zmusiło również do zmierzenia się z wyjątkowo nieprzychylną aurą. Być może jednak siąpiący z przerwami przez trzy dni deszcz, jaki w duchu przeklinałam, był mimo wszystko darem Niebios, które chciały choć trochę ulżyć uczestnikom preview. Niewykluczone, że spadające z góry strugi wody miały symbolicznie oczyszczać atmosferę gęstniejącą coraz bardziej w miarę pochłaniania kolejnych dzieł prezentowanych na wystawie głównej oraz w pawilonach narodowych rozsianych po Giardini i anektujących kilkadziesiąt innych budynków usytuowanych na obszarze niemal całej Wenecji. Dawka artystycznych wrażeń – jak zwykle w przypadku tego typu imprez – była wyjątkowo mocno skondensowana. Mimo iż wydawało mi się, że jestem na to psychicznie przygotowana, już na samym początku mojej weneckiej przygody zawartość Arsenału przytłoczyła mnie z siłą, jakiej się nie spodziewałam...

W folderku towarzyszącym głównej ekspozycji, która mieściła się w tych zabytkowych murach, kurator Massimiliano Gioni napisał, że „Pałac encyklopedyczny jest wystawą o pragnieniu zobaczenia i poznania wszystkiego oraz punktem, w którym to pragnienie staje się obsesją. (…) wystawa eksploruje rolę obrazów, funkcje wyobraźni i rojeń przenośnego języka dzieł sztuki, i w ten sposób stwarza pole do oddziaływania snów, wizji i halucynacji w erze oblegających nas, ekstremalnych obrazów”. W ramach scharakteryzowanej w ten sposób  ekspozycji pojawiły się kolekcje rozlicznych artefaktów i fotografii, obrazy, wizerunki osadzone w sferze współczesnej kultury wizualnej i obiekty, które miały odzwierciedlać ideę budowania muzeum ludzkiego poznania. W rezultacie powstało jednak coś na kształt wieży Babel, po której umysł błądził jak w labiryncie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w roli eksponatów na wystawie o tak sformułowanej myśli przewodniej, mogło pojawić się w zasadzie wszystko. Zagadnienie podjęte przez kuratora było bowiem tak szerokie, że uprawomocniało wybór niemal każdej pracy artystycznej. Chciałoby się jednak zapytać, czy w tym szaleństwie jest jakaś metoda? Jeśli tak, to trudno było ją wyłuskać – przynajmniej mi się nie udało. Słowo „obsesja”, użyte przez samego kuratora, wzbogacone o epitet „wizualna”, summa summarum daje chyba trafne określenie tego, co zgromadzono w  wyimaginowanym encyklopedycznym pałacu.

Pod wpływem tego typu doświadczeń naturalnie rodzi się pytanie o sens organizowania tak wielkich imprez, których ludzki umysł, nawet najbardziej elastyczny, nie jest w stanie ogarnąć swoim zasięgiem. Należy jednak przypisać weneckiemu biennale jedną zaletę: nagromadzenie w jednym miejscu tak wielu różnorodnych prac artystycznych, reprezentujących szerokie spektrum form i języków wypowiedzi, to bardzo dobra okazja do samopoznania, zdiagnozowanie, czego tak naprawdę oczekuje się od sztuki i zweryfikowania swych indywidualnych poglądów estetycznych. Już po kilku godzinach spędzonych na salach ekspozycyjnych okazuje się bowiem, że oczy, według sobie tylko znanego klucza, wyszukują prace, przy których mają ochotę się zatrzymać na dłuższą chwilę, podczas gdy inne obiekty mijają beznamiętnie. Owe wyselekcjonowane dzieła łączy zwykle jakiś wspólny mianownik. Mnie przyciągały prace najbardziej oszczędne w środkach, nieprzeintelektualizowanie, operujące symbolem. Dlatego wśród pawilonów narodowych moją szczególna uwagę zwróciły propozycje Koreańczyków (To Breathe: Bottari Kimsooji), Rosjan (Danae Vadima Zakharova) oraz pawilon polski (Everything Was Forever, Until It Was No More Konrada Smoleńskiego). 

Pierwszy z wymienionych to interwencja w zastaną architekturę, która za sprawą nowej aranżacji przerodziła się w artystyczną przestrzeń refleksji i spotkań z własną cielesnością. Zwiedzając pawilon, najpierw można było poprzechadzać się po sali głównej ograniczonej lustrzaną podłogą i sufitem oraz półprzezroczystymi ścianami, od których światło odbijało się barwami pryzmatu. Spacerom tym towarzyszyły dźwięki przypominające mantry i przyspieszone oddechy wydobywające się z ukrytych głośników. Później małymi grupkami wchodziło się do przestrzeni stanowiącej antytezę tej pierwszej: był to mały, całkowicie ciemny pokój, w którym pozostawało się sam na sam z własnymi myślami i słyszalnym w uszach szumem tłoczenia krwi do mózgu. Również propozycja Konrada Smoleńskiego bazowała na doświadczeniach ciała: wprawianiu go w rezonans i drżenie za sprawą dźwięków dzwonów przechodzących w wydobywające się z głośników wibracje. Budowało to rodzaj swoistego napięcia i ewokowało niepokój. Z kolei operująca już całkowicie innym językiem, nowa interpretacja historii Danae – kobiety uwiedzionej przez Zeusa, który przybrał postać złotego deszczu – autorstwa Zakharova, opierała się na prostych symbolach. Dająca się odczytywać na wielu różnych poziomach instalacja połączona z działaniami performatywnymi stała się niezwykle aktualną metaforą ludzkich żądz i chciwości, trawiących współczesne społeczeństwo. 

Odnajdywanie prac, które zapraszały do tego, by zatrzymać się przed nimi na dłużej niż kilka sekund, z biegiem czasu stawało się coraz trudniejsze. Dlatego w przerwie między zwiedzaniem pawilonów poszczególnych państw, postanowiłam udać się na spotkanie ze Starymi Mistrzami. Dwie godziny spędzone w Gallerie dell’Accademia w otoczeniu płócien Veronese’a, Tintoretta i Tycjana okazały się ożywczym doświadczeniem, które uratowało mnie przed niechybnym zatonięciem w zalewie wizualnie napastliwych i męczących prac współczesnych, na których coraz trudniej było mi skupić rozbiegany wzrok. Do tej pory nie opuszcza mnie wspomnienie twarzy świętego Sebastiana z obrazu Vivariniego. Czy jakaś praca na biennale dotknęła mnie równie mocno jak delikatna i przepełniona smutkiem fizjonomia tej postaci? W porównywalnym stopniu poruszyły mnie chyba tylko instalacje Anri Sali z pawilonu francuskiego. Nie ukrywam jednak, że stojąc w tłumie zwiedzających, którzy gotowi byli spędzić dwie godziny w kolejce przed budynkiem z napisem „Germania” (Francja i Niemcy w geście uczczenia 50. rocznicy podpisania traktatu elizejskiego i zamanifestowania przyjaźni między narodami, zamieniły się pawilonami) w oczekiwaniu na możliwość wejścia na sale ekspozycyjne, dopadły mnie obiekcje, czy przypadkiem nie dałam się porwać owczemu pędowi. Może uległam złudzeniu, że im dłuższy „ogonek” do pawilonu, tym ciekawsza jest jego zawartość? Mimo tych wątpliwości na szczęście się nie wycofałam, ale nie będę też rozpływać się w zachwytach nad propozycją Francuzów. Jedno jest jednak pewne: muzyka Ravela, a dokładnie jego Koncert fortepianowy D-dur na lewą rękę, który stanowił punkt wyjścia dla audiowizualnych wariacji albańskiego artysty reprezentującego kraj nad Sekwaną, potrafił emocjonalnie omotać (w tytule prezentacji Ravel ravel unravel zastosowana została gra słów odnosząca się do nazwiska kompozytora oraz dwóch angielskich czasowników: to ravel – poplątać, wikłać się, oraz to unravel – rozwikłać, rozwijać).

Jak można podsumować moją wizytę w Wenecji? Myślę, że dobrą metaforą określającą uczucia, jakie towarzyszyły mi podczas zwiedzania biennale, jest praca Massimo Bartoliniego prezentowana w pawilonie włoskim, zatytułowana Due (2013). Była to instalacja site-specific, zaaranżowana w formie wyboistej drogi biegnącej pod górę, po której wspinanie się z każdym krokiem stawało się coraz bardziej uciążliwe i męczące. W pewnym momencie ścieżka gwałtownie zakręcała. Wkładając niemały wysiłek w pokonywanie niedogodności tej „pielgrzymki”, miałam nadzieję, że za wirażem, na końcu ścieżki, moim oczom ukaże się... No właśnie: „coś”... Czekała na mnie natomiast tylko gładka, płaska, biała ściana uniemożliwiająca pójście dalej. Zrezygnowana, odwróciłam się na pięcie i przystąpiłam w drogę powrotną, myśląc o tym, jak często zarówno sztuka, jak i życie, płatają nam takie figle – dają nadzieję, że wysiłek zostanie nagrodzony, a potem bardzo szybko ją odbierają...

powrót